Życie jest jak droga.
Pełna zakrętów, wyboista czasem nawet z nawigacją człowiek pobłądzi jak dziecko
we mgle. Bywa że kończy się w rowie albo goni dopóki silnik nie padnie. Ale
pomimo to przemy do przodu. Dniem i nocą, w słońcu, deszczu, śniegu i błocie. Z
regóły sami wybieramy kierunek ale czasem potrzebujemy kogoś kto pokieruje
naszym losem. Czasem trafi się dobrze, a czasem jak kulą w płot.
W roku 2005 byłem jednym z setek tysięcy Polaków
którzy podjęli decyzję o wyjeździe i rozpoczęciu pracy w Wielkiej Brytanii.
Dlaczego? Zgadza się, różnica w wysokości zarobków. Miałem w Polsce kontrakt
opiewający na 1’150PLN miesięcznie bez perspektywy na rychłą podwyżkę. Dodam
tylko że zajmowałem się marketingiem i handlem w jednej z lokalnych firm
produkcyjnych, w niewielkim miasteczku z którego pochodzę.
Łatwo niebyło. Co prawda złowiła mnie
(nieistniejąca już na rynku) brytyjska firma headhunterska RHE
(Mała uwaga - nie mylić z agencją pośrednictwa pracy. Podpisałem w Polsce
kontrakt na rozpoczęcie pracy dla firmy „X” w Wielkiej Brytanii przed
przyjazdem, a następnie kontrakt o pracę po przyjeździe z firmą „X”).
Znam język angielski, mam praktykę i uprawnienia na wózek widłowy, kurs udzielania
pierwszej pomocy i kategorię prawa jazdy C od 1997. Najistotniejszym kryterium
dla tej firmy było to że język (wówczas) miałem opanowany na dobrym poziomie
(tzn. Że mogłem wytłumaczyć ratownikowi z pogotowia to że kolega miał w
młodości przeprowadzoną operację jelita cienkiego i nie jest na nic uczulony,
kiedy zwijali go na nosze z podejżeniem zapalenia pęcherza). Firma „X” miała
zapewnionego czlowieka do komunikacji z Polakami pracującymi dla firmy „X”.
Moje pozostałe obowiązki obejmowały swoim zakresem codzienną rutynę w składzie
materiałów budowlanych.
Firmy z Polski o zbliżonym profilu działalności, omijałem szerokim łukiem.
Przypominam że był rok 2005 i w mediach krajowych jak i zagranicznych aż
huczało od wiadomości o obozach pracy we Włoszech czy Polakach porzuconych na
Victoria Station w Londynie przez ”opiekuna” z agencji pośrednictwa pracy.
Czy się bałem? Tylko głupi by się nie bał. Jasne,
wszystko miałem na papierze, z tym że papier łatwo się niszczy lub gubi. Nie
płaciłem ani za znalezienie pracy, ani za żadne kursy, nikt mi nie proponował
ani nie kupował żadnego dodatkowego ubezpieczenia, tylko ja i torba z moimi
rzeczami. Poradzono mi jedynie by, na wszelki wypadek, zabrać ze sobą z
Polski Europejską Kartę Ubezpieczenia
Zdrowotnego, do chwili uzyskania National Insurance Number w Anglii.
Na szczęście wszystko było tak jak wynegocjowane na umowie. Firma w Nottingham
nas oczekiwała (oprócz mnie zatrudnili wówczas jeszcze trzech Polaków).
Wynajęli nam mieszkanie o standardzie określonym w umowie (odległość od miejsca
pracy i dostęp do komunikacji miejskiej, tyle a tyle pokoi, opcja parkingu albo
garażu, itp.) i cenę nie wyższą niż uzgodniona w umowie podczas spotkania w
Polsce. Odetchnąłem z ulgą.
Jak można się domyślać nie zacząłem od pracy w transporcie. Co prawda stronę
teoretyczną (geografia, podejście brytyjskich firm do kierowcy, jakość
pojazdów, itp.) miałem opanowaną jeszcze z Polski, pracując w marketingu
wielokrotnie byłem wzywany do działu transportu aby robić za tłumacza kiedy
przyjeżdżał wóz z Holandii, Niemiec czy Francji. Tyle że między teorią a
praktyką jest ogromna różnica.
Kierownicę niejako wciśnięto mi w rękę. Po miesiącu czy dwóch pracy w
charakterze tłumacza-niańki i wygibasów na wózku widłowym, kierownik w firmie
powiedział że nie ma kogo wysłać na podległy dział w miejscowości oddalonej o
jakieś 16km od Nottingham i że mam się zbierać bo mam pasującą kategorię prawa
jazdy, a dodatkowo to mam się szykować na objęcie podległego stanowiska w
ościennej miejscowości bo na placu się obijam. Wcisnął mi kluczyki w rękę, dał
plik papierów i stanąłem twarzą w twarz z osiemnasto tonowym potworem szczerzącym
na mnie zderzak.
Scania.
- Co to za cholerstwo na pace? – spytałem.
- HIAB – padła odpowiedź.
- Coooo??? – bez żartów, na pierwszy rzut oka przypominało to wyrzutnię rakiet
ziemia powietrze, złożoną w pozycji marszowej.
- No dźwig z chwytakiem. Nie będziesz tego obsługiwał bo nie musisz i nie masz
uprawnień. – I sobie poszedł pałaszując lokalny przysmak: sausage and bacon cob
(bułka z kiełbasą i boczkiem, na marginesie - kiepskie walory smakowe).
Tak wyglądał mój cały trening. Obszedłem wóz dookoła starając się sobie
wszystko przypomnieć. Ostatni raz w czymś większym od Sprintera siedziałem
jakieś trzy lata wstecz. Olej, płyn w chłodnicy, światła, obrysówki, hamulce, wacha,
wszystko było w pożądku. Wsiadłem do kabiny... na miejsce pasażera. Szlag by
trafił! Widzę że Anglicy się śmieją aż się za brzuchy trzymają. Wyją jak stado
kojotów. Przesiadam się na miejsce kierowcy a z drugiego końca magazynu idzie
yard marshall (szef placu), Szkot z pochodzenia. Ryknął na Anglików i już
śmiechu nie było. Anglików też już nie było. Wszedł do szoferki i spytał czy
daję radę?
- Jak na razie to walę w gacie z przejęcia. – odpowiedziałem jak tylko szczerze
się dało.
- Dasz radę synek? – miałem wtedy trzydziestkę ale Arthur do wszystkich młodszych
od siebie mówił synek.
- Mam wybór?
- Widlak ci nie ucieknie. Spróbuj. Tylko w nic nie przywal bo wstyd będzie. –
wyszedł z kabiny i obserwował jak wypełniam dysk do tachografu i odpalam silnik.
Stał i obserwował mnie dopóki nie wyjechalem na ulicę. To było tylko dziesięć
mil, ale ja miałem wrażenie że jadę na koniec świata.
Kiedy wróciłem na plac tuż przed siedemnastą Arthur
czekał na mnie z jakimiś dokumentami w ręku szczerząc się od ucha do ucha.
- Cały? – spytał wskazując na wóz kiedy wyskoczyłem z kabiny.
- Cały. – odpowiedziałem
- Chłopaki na Woodborough (miejscowość gdzie znajdował się podległy odział) powiedzieli
że masz dryg do manewrowania. – Fakt. Całkiem nieźle poradziłem sobie z
zawróceniem tej krowy w alejce. Nawet w nic nie przywaliłem
- Jeśli tak mówią to kłócić się nie będę. – i stosowny uśmiech z mojej strony.
- Oi! Don’t get too cocky boy! To był tylko sprawdzian. Przed tobą driving
assesment (oficjalna ocena jazdy)!
- A co to za biurokracja? – spytałem wskazując na plik papierów w jego ręku
Okazało się że szef firmy był na tyle ze mnie zadowolony że napisał mi
rekomendację i polecił wypełnić formulaż D2 i wysłać do DVLA (odpowiednik
polskiego Urzędu Komunikacji), w celu wymiany prawa jazdy na brytyjskie. Nawet
wypisał mi czek na opłatę urzędową. Byłem wzruszony (do chwili kiedy na odcinku
wypłaty nie zobaczyłem że ową sumę potrącił jako poniesiony koszt).
To był mój początek na wyspach. Od tamtego
wydażenia minęło ponad osiem lat i dziesiątki tysięcy przejechanych mil. Od
2005 zmieniłem już kilkanaście firm i kilka recruitment agencies. Zjeździłem
Wielką brytanię od Fort William w Szkocji do Falmouth w Kornwalii.
Kiedy wyjeżdżałem z Polski nawet nie myślałem o zawodzie kierowcy ciężarówki.
Zaplanowalem sobie że przez jakieś dwa lata popracuję i zjadę do Polski. Życie (i
to co robi Rząd w Ojczyźnie) zweryfikowało to za mnie. Czy żałuję że jestem
kierowcą zamiast pracować np. tak jak w Polsce w biurze? Nie.
Czy zamieniłbym tę robotę na coś innego? Tego w planach nieprzewiduję.
Pozdrawiam siostry i braci na trasie.
Skomentuj » |
etransport.pl - nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi zamieszczanych przez użytkowników Forum i autorów publikacji na stronach parking.etransport.pl. Osoby zamieszczające wypowiedzi i publikacje naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Przeczytaj inne teksty Radka75
Radek75 o sobie