blog.etransport.pl
NA ÓSMYM W KRAINIE DESZCZOWCÓW
  
The Island
2013-06-23

Życie jest jak droga.
Pełna zakrętów, wyboista czasem nawet z nawigacją człowiek pobłądzi jak dziecko we mgle. Bywa że kończy się w rowie albo goni dopóki silnik nie padnie. Ale pomimo to przemy do przodu. Dniem i nocą, w słońcu, deszczu, śniegu i błocie. Z regóły sami wybieramy kierunek ale czasem potrzebujemy kogoś kto pokieruje naszym losem. Czasem trafi się dobrze, a czasem jak kulą w płot.

W roku 2005 byłem jednym z setek tysięcy Polaków którzy podjęli decyzję o wyjeździe i rozpoczęciu pracy w Wielkiej Brytanii. Dlaczego? Zgadza się, różnica w wysokości zarobków. Miałem w Polsce kontrakt opiewający na 1’150PLN miesięcznie bez perspektywy na rychłą podwyżkę. Dodam tylko że zajmowałem się marketingiem i handlem w jednej z lokalnych firm produkcyjnych, w niewielkim miasteczku z którego pochodzę.

Łatwo niebyło. Co prawda złowiła mnie (nieistniejąca już na rynku) brytyjska firma headhunterska RHE
(Mała uwaga - nie mylić z agencją pośrednictwa pracy. Podpisałem w Polsce kontrakt na rozpoczęcie pracy dla firmy „X” w Wielkiej Brytanii przed przyjazdem, a następnie kontrakt o pracę po przyjeździe z firmą „X”).
Znam język angielski, mam praktykę i  uprawnienia na wózek widłowy, kurs udzielania pierwszej pomocy i kategorię prawa jazdy C od 1997. Najistotniejszym kryterium dla tej firmy było to że język (wówczas) miałem opanowany na dobrym poziomie (tzn. Że mogłem wytłumaczyć ratownikowi z pogotowia to że kolega miał w młodości przeprowadzoną operację jelita cienkiego i nie jest na nic uczulony, kiedy zwijali go na nosze z podejżeniem zapalenia pęcherza). Firma „X” miała zapewnionego czlowieka do komunikacji z Polakami pracującymi dla firmy „X”. Moje pozostałe obowiązki obejmowały swoim zakresem codzienną rutynę w składzie materiałów budowlanych.
Firmy z Polski o zbliżonym profilu działalności, omijałem szerokim łukiem. Przypominam że był rok 2005 i w mediach krajowych jak i zagranicznych aż huczało od wiadomości o obozach pracy we Włoszech czy Polakach porzuconych na Victoria Station w Londynie przez ”opiekuna” z agencji pośrednictwa pracy.

Czy się bałem? Tylko głupi by się nie bał. Jasne, wszystko miałem na papierze, z tym że papier łatwo się niszczy lub gubi. Nie płaciłem ani za znalezienie pracy, ani za żadne kursy, nikt mi nie proponował ani nie kupował żadnego dodatkowego ubezpieczenia, tylko ja i torba z moimi rzeczami. Poradzono mi jedynie by, na wszelki wypadek, zabrać ze sobą z Polski  Europejską Kartę Ubezpieczenia Zdrowotnego, do chwili uzyskania National Insurance Number w Anglii.
Na szczęście wszystko było tak jak wynegocjowane na umowie. Firma w Nottingham nas oczekiwała (oprócz mnie zatrudnili wówczas jeszcze trzech Polaków). Wynajęli nam mieszkanie o standardzie określonym w umowie (odległość od miejsca pracy i dostęp do komunikacji miejskiej, tyle a tyle pokoi, opcja parkingu albo garażu, itp.) i cenę nie wyższą niż uzgodniona w umowie podczas spotkania w Polsce. Odetchnąłem z ulgą.

Jak można się domyślać nie zacząłem od pracy w transporcie. Co prawda stronę teoretyczną (geografia, podejście brytyjskich firm do kierowcy, jakość pojazdów, itp.) miałem opanowaną jeszcze z Polski, pracując w marketingu wielokrotnie byłem wzywany do działu transportu aby robić za tłumacza kiedy przyjeżdżał wóz z Holandii, Niemiec czy Francji. Tyle że między teorią a praktyką jest ogromna różnica.
Kierownicę niejako wciśnięto mi w rękę. Po miesiącu czy dwóch pracy w charakterze tłumacza-niańki i wygibasów na wózku widłowym, kierownik w firmie powiedział że nie ma kogo wysłać na podległy dział w miejscowości oddalonej o jakieś 16km od Nottingham i że mam się zbierać bo mam pasującą kategorię prawa jazdy, a dodatkowo to mam się szykować na objęcie podległego stanowiska w ościennej miejscowości bo na placu się obijam. Wcisnął mi kluczyki w rękę, dał plik papierów i stanąłem twarzą w twarz z osiemnasto tonowym potworem szczerzącym na mnie zderzak.
Scania.
- Co to za cholerstwo na pace? – spytałem.
- HIAB – padła odpowiedź.
- Coooo??? – bez żartów, na pierwszy rzut oka przypominało to wyrzutnię rakiet ziemia powietrze, złożoną w pozycji marszowej.
- No dźwig z chwytakiem. Nie będziesz tego obsługiwał bo nie musisz i nie masz uprawnień. – I sobie poszedł pałaszując lokalny przysmak: sausage and bacon cob (bułka z kiełbasą i boczkiem, na marginesie - kiepskie walory smakowe).
Tak wyglądał mój cały trening. Obszedłem wóz dookoła starając się sobie wszystko przypomnieć. Ostatni raz w czymś większym od Sprintera siedziałem jakieś trzy lata wstecz. Olej, płyn w chłodnicy, światła, obrysówki, hamulce, wacha, wszystko było w pożądku. Wsiadłem do kabiny... na miejsce pasażera. Szlag by trafił! Widzę że Anglicy się śmieją aż się za brzuchy trzymają. Wyją jak stado kojotów. Przesiadam się na miejsce kierowcy a z drugiego końca magazynu idzie yard marshall (szef placu), Szkot z pochodzenia. Ryknął na Anglików i już śmiechu nie było. Anglików też już nie było. Wszedł do szoferki i spytał czy daję radę?
- Jak na razie to walę w gacie z przejęcia. – odpowiedziałem jak tylko szczerze się dało.
- Dasz radę synek? – miałem wtedy trzydziestkę ale Arthur do wszystkich młodszych od siebie mówił synek.
- Mam wybór?
- Widlak ci nie ucieknie. Spróbuj. Tylko w nic nie przywal bo wstyd będzie. – wyszedł z kabiny i obserwował jak wypełniam dysk do tachografu i odpalam silnik. Stał i obserwował mnie dopóki nie wyjechalem na ulicę. To było tylko dziesięć mil, ale ja miałem wrażenie że jadę na koniec świata.

Kiedy wróciłem na plac tuż przed siedemnastą Arthur czekał na mnie z jakimiś dokumentami w ręku szczerząc się od ucha do ucha.
- Cały? – spytał wskazując na wóz kiedy wyskoczyłem z kabiny.
- Cały. – odpowiedziałem
- Chłopaki na Woodborough (miejscowość gdzie znajdował się podległy odział) powiedzieli że masz dryg do manewrowania. – Fakt. Całkiem nieźle poradziłem sobie z zawróceniem tej krowy w alejce. Nawet w nic nie przywaliłem
- Jeśli tak mówią to kłócić się nie będę. – i stosowny uśmiech z mojej strony.
- Oi! Don’t get too cocky boy! To był tylko sprawdzian. Przed tobą driving assesment (oficjalna ocena jazdy)!
- A co to za biurokracja? – spytałem wskazując na plik papierów w jego ręku
Okazało się że szef firmy był na tyle ze mnie zadowolony że napisał mi rekomendację i polecił wypełnić formulaż D2 i wysłać do DVLA (odpowiednik polskiego Urzędu Komunikacji), w celu wymiany prawa jazdy na brytyjskie. Nawet wypisał mi czek na opłatę urzędową. Byłem wzruszony (do chwili kiedy na odcinku wypłaty nie zobaczyłem że ową sumę potrącił jako poniesiony koszt).

To był mój początek na wyspach. Od tamtego wydażenia minęło ponad osiem lat i dziesiątki tysięcy przejechanych mil. Od 2005 zmieniłem już kilkanaście firm i kilka recruitment agencies. Zjeździłem Wielką brytanię od Fort William w Szkocji do Falmouth w Kornwalii.
Kiedy wyjeżdżałem z Polski nawet nie myślałem o zawodzie kierowcy ciężarówki. Zaplanowalem sobie że przez jakieś dwa lata popracuję i zjadę do Polski. Życie (i to co robi Rząd w Ojczyźnie) zweryfikowało to za mnie. Czy żałuję że jestem kierowcą zamiast pracować np. tak jak w Polsce w biurze? Nie.
Czy zamieniłbym tę robotę na coś innego? Tego w planach nieprzewiduję.

Pozdrawiam siostry i braci na trasie.

Radek75
Wasze komentarze (0) »
Skomentuj »

etransport.pl - nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi zamieszczanych przez użytkowników Forum i autorów publikacji na stronach parking.etransport.pl. Osoby zamieszczające wypowiedzi i publikacje naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.

Radek75 o sobie

Żonaty, rocznik 1975. Prawo jazdy C od 1997 roku. Ambicje rozszerzenia uprawnień do C+E oraz D. W Wielkiej Brytanii od 2005 roku.