blog.etransport.pl
Marcin63
  
Dziewczyna z Moabu
2018-02-14

Parę dni temu czekałem na rozładunek w świńskiej rzeźni. Przywiozłem kilka palet jakichś chemikaliów - potrzebnych widocznie do przerabiania mięsa, ale ni stąd ni zowąd okazało się, że odbiorcy chodziło o inny  rodzaj więc sprawa się przeciągała.Polecono mi czekać - więc czekałem.   

Nieopodal,  na oddzielnych  podjazdach rozładowywano  trucki, które przywiozły świnie na rzeź. Żałosny, rozdzierający kwik wibrował w cuchnącym powietrzu. Kierowcy popychali je elektrycznymi kijami, trochę pokrzykiwali, ale bez nerwów czy złości - po prostu mieli do wykonania robotę. Świnie nie chciały wychodzić. Czuły zbliżającą się śmierć.  Jej zapach unosił się nad truckami. Popychane, poszturchiwane i straszone wybiegały wreszcie z naczepy i biegły ociężałym truchtem po pomoście popychając  się wzajemnie, przewracając i tratując. Jedna z nich padła więc kierowcy wywlekli ją i położyli na podjeździe. Leżała cicha i wolna już od grozy oczadzania  gazem, wieszania za nogę i finalnego uderzenia nożem. Z pyska wysunął się jej długi, czarny język.

Patrzyłem na to wszystko siedząc w szczelnie zamkniętym trucku. Fetor wciskał się jednak jakimiś niewidocznymi szczelinami. Było coraz goręcej.

Chciałem wyjechać, zostawić już to śmierdzące, pełne bólu i zwierzęcej trwogi miejsce, ale nic się nie dawało zrobić. Czekano na jakiś faks, jakiś e-mail czy telefon.

Czekałem więc i ja.

Chciałem się  od tego odseparować, wyłączyć i ułatwić  sobie trochę to nieprzyjemne czekanie, więc wziąłem Biblię i otworzyłem na chybił trafił. Jednym okiem ciągle jeszcze patrzyłem na martwą świnię.

Zacząłem czytać i prawie natychmiast  poczułem się tak jakbym w upalny dzień zanurzył się w chłodnej wodzie. Już nie słyszałem kwiku przerażonych świń, nie widziałem czarnego, sterczącego ze świńskiego pyska, języka. Znalazłem się w jakimś miłym, dobrym - powiedziałbym - delikatnym świecie... Otoczyła mnie łagodność, która roztoczyła się nad truckiem, zakurzonym placem i wiszącym nad nim śmierdzącym powietrzem.

Czytałem bowiem Księgę Ruth.

Opowiadanie było spokojne, rytmiczne i jakżeż różne od innych biblijnych opowiadań. Te inne ociekały  zazwyczaj krwią, tętniły wojenną wrzawą i prześcigiwały się w ilościach zabitych, storturowanych i pojmanych.  

Na przykład  taki Samson, sam jeden, zabił oślą szczęką tysiąc nieprzyjaciół, a wcześniej rozdarł młodego lwa tak „jak się koźlę rozdziera” (!?) A potem wrócił do tego rozdartego lwa, w którym zdążyły się już zagnieździć  pszczoły i wykradł im plaster miodu. Potem jadł ten miód - chyba rękami...

Wszystko to było okrutne, jakieś nieludzkie - nawet to jedzenie miodu gołymi rękami...

To co teraz czytałem było inne! Jakżeż urzekająco inne!

A historia miała się tak:

Pewien człowiek - Elimelech - zabrał swoją rodzinę i wyjechał z rodzinnego Betlehem bo „głód stał się w ziemi” i nie mieli się czym nasycić.  Wyjechali więc na emigrację - do Moabu - i dobrze się im tam działo a z biegiem czasu synowie wzięli sobie miejscowe dziewczyny za żony. Zdarzyło  się jednak, że po jakimś czasie umarł  Elimelech i umarli też jego dwaj synowie i trzy kobiety zostały same. Trzy wdowy:   Noemi - wdowa po Elimelechu i dwie synowe - Orpha i Ruth.  

Rytm tego opowiadania był  prosty i spokojny. Ciągle jeszcze słyszałem kwik wyganianych świń, ale już ciszej. Zdawało mi się, że może i do tych nieszczęsnych zwierząt  docierają słowa opowiadania i spływa na nie spokój i ciepła łagodność...

Czytałem dalej.

A usłyszawszy, że  „wejrzał Pan na lud swój i dał im żywność” - chodziło naturalnie o rodzinne Betlehem - „wezbrała się Noemi, aby szła do ojczyzny z obiema niewiastkoma swemi z kraju Moabitskiego”.

Postanowiła więc wrócić z emigracji do Starego Kraju. Bo już się tam - w tym Starym Kraju - lepiej  działo...

Dziesięć lat poza  Ojczyzną. Trzeba wracać bo ostatecznie co ją tu jeszcze - w Moabie - trzyma?  

I  „wezbrała się” wracać a synowe zdecydowały iść razem z nią mówiąc:

„Pójdziem z tobą do ludu twojego”.

Ale Noemi nie chciała.

„Idźcie - mówiła - do domu matki waszej...”. Już się też nie spodziewajcie, że za mąż pójdę i urodzę synów, którzy by się wam na mężów zdali. „Jeźlibyście ich czekać chciały, ażby podrośli, i lat młodzieństwa doszli, pierwej będziecie babami, niźli za mąż pójdziecie”.

Tak mówiła Noemi do swoich wiernych synowych.

Ale one zaczęły płakać, że pójdą za swoją świekrą choćby na koniec świata!

Jednak po dłuższych przekonywaniach jedna z nich - Orpha - postanowiła posłuchać  i „wróciła się”.

Ale druga - Ruth - została mówiąc:

„Nie przeciw mi się, abych cię opuściła i odeszła; bo, gdzie się kolwiek obrócisz, pójdę: a gdzie będziesz mieszkać, i ja pospołu mieszkać będę: lud twój, lud mój; a Bóg twój, Bóg mój.

Która cię ziemia umarłą przyjmie, na tej umrę i tamże miejsce wezmę. To mi niech uczyni Pan, i to niech przyczyni, jeźli nie sama śmierć mnie i ciebie rozłączy”.

Aż przystanąć musiałem i zastanowić  nad tym co akurat przeczytałem! Czy ktoś kiedyś słyszał o takiej miłości synowej do świekry?!? Teraz mówiłoby się „do teściowej”, ale w rzeczywistości teściowa to matka żony a świekra męża. Mniejsza z tym. Taki ładunek miłości jak ten, który zabrzmiał  w prostym oświadczeniu młodej dziewczyny - zdarza się może tylko pomiędzy malżonkami - a i to nie zawsze...!

Plac rzeźni kisił się w upale. Cały czas nie było jeszcze decyzji czy będę rozładowany czy nie.

I nagle - z głębi odległych zakamarków pamięci przyszła do mnie dawna historia - prawie zapomniana, zamierzchła, która delikatną nicią łączyła się z tym co akurat przeczytałem. Przyszła do mnie  tak wyraźnie jakby  zdarzyła się całkiem niedawno a nie przeszło pięćdziesiąt lat temu.   

Ujrzałem więc zakurzoną targowicę w małym galicyjskim miasteczku, pełną chłopskich furmanek. Świnie, bydło, owce - wszystko to szło do skupu. Na rozdeptanym placyku, pełnym krowiego łajna odbywały się dantejskie sceny. Bezmyślne okrucienstwo chłopów, bezduszność  tak zwanych pracowników skupu, kije, baty - nawet teraz trudno mi o tym spokojnie mówić. Wielu podpitych, albo całkiem pijanych, gumiaki - a raczej „gumioki” z wywiniętymi cholewami, beretki, kufajki... Mordy przepite, złe, z papierosami w zębach i nieustanne wrzaski: A nastąp się! Poszła do zadu! Rusz się cholero! I tak dalej. Zwykła codzienność targowicy w dniu skupu.

Kręciłem się tam nie wiadomo po co i za czym - jak to smarkacz, którego wszędzie było pełno. 

Jednym z pracowników skupu był wielki chłop o zaciętym wyrazie twarzy - Władyko. Mówiono o nim, że czasu okupacji własnoręcznie utopił w studni pięcioro dzieci Józka Suchija, bo Józek był Ukraińcem. Władyko był niebezpieczny. Bano się go powszechnie. O tym utopieniu wiedziano, ale tak naprawdę nie chciano wiedzieć. Może nieprawda, może coś tam było, ale kto by to pamiętał... i temu podobne... Ale Józek Suchij pamiętał.  A potem - już po 56-tym zginął i Józek. Nie było go i tyle. W miasteczku i na targowicy mówiono - kto by  tam ukraińskiej mordy szukał?!  A Władyko to nawet po jakiejś większej wódce głośno wykrzykiwał, że jeszcze przyjdzie czas na wszystkich "z czarnym podniebieniem"!

Minęło parę lat i czasy już były inne i wiele z tamtych dawnych złości rozmyło się jakoś we wspólnym życiu.Każdy przecież musiał patrzeć swojego, rodzinę wykarmić  i roboty pilnować. Rzeczy się miały inaczej i nikt już nie chciał mówić o tym co minęło. Tak jakby na te wojenne lata zarzucono jakiś nieprzemakalny płaszcz. To akurat wyjątkowo dobrze pamiętam, bo gdy przy różnych okazjach próbowałem zapytać o wydarzenia z tamtego okresu to prawie zawsze spotykałem się z jakimś:

- Iii, co tam gadać...

albo:

- a co mnie tam kuli tego...

albo:

- ta co mnie tak wypytuje...

albo:

- a kto by ta pamiętał...

I temu podobne. A potem ci, którzy pamiętali  to powymierali albo powyjeżdżali na tak zwane Ziemie Odzyskane, bo  jak mówiono  na "na zachodzie"  można było zarobić. Nasze miasteczko trochę się wyludniło, trochę oklapło i jeszcze bardziej zapadło w apatię i chęć zapomnienia.

Byli co prawda "ostatni Mohikanie", którzy mimo wszystko, mimo upływu lat nie chcieli się rozstać  z przeszłością i ciągle jeszcze - a specjalnie w niedzielę do kościoła - chodzili w bryczesach i długich, wypucowanych do glancu butach, ale sami wiedzieli, że to już nie to. Po niedzielnej sumie  stali pod kościołem w grupkach po trzech, czterech, palili swoje sporty w lufkach i od czasu do czasu spluwali, tak jak wtedy, gdy w czasie okupacji żuli swoje prymki bakonu, bo fajek nie można było dostać.

       Władyko był jednym z nich. Jeszcze postawny, jeszcze mordziasty, jeszcze przekrwionymi oczami błyskający. Jak jakiś wilk co ofiary szuka i zęby sobie na nią ostrzy.

       Ale jak to czasem w życiu bywa i na wilka przychodzi  zła godzina, bo któregoś roku - chyba jak pamiętam 66-tego - Władyko zniknął. Pamiętam to dość dobrze, bo obchodzono wtedy  tysiąclecie Polski, był słynny program Tysiąc  Szkół na Tysiąclecie, a poza tym - a może przede wszystkim - 22 lipca odbywały się wspaniałe pochody i manifestacje! Wtedy właśnie na trwającym dwa dni festynie nikt nigdzie nie widział  Władyka!

A przecież powinien być! Jakżeż to - festyn i to taki festyn - bez czołowego pijaka? Zdumiewające! Szukano go tu, szukano tam, ale bez skutku.

I wtedy stała się rzecz naprawdę niezwykła. Otóż nagle, nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak, wbrew wszelkim oczekiwaniom, w miasteczku pojawił się Józek Suchij! Widziano go na festynie! Widziano na rynku, widziano w knajpie. Józek wrócił!

I te dwa wydarzenia - zniknięcie Władyka i pojawienie się Józka zelektryzowały wszystkich i stały się ważniejsze niż wszystkie pochody i festyny a nawet całe tysiąclecie państwa polskiego!  

Prawie natychmiast, z ponaddźwiękową  prędkością, obiegła miasteczko dziwna, krwawa plotka, że Józek Suchij wrócił i zabił Władykę. Za swoje utopione w studni dzieci, za dawną krzywdę i poniewierkę!

Ale, że to było u nas, na Podkarpaciu to nikt się z pytaniami za bardzo nie śpieszył. Ot, jak zwykle - wokół zaległa cisza.

Na drugi dzień po festynie nad ranem, gdy jeszcze ten i ów przysypiał ciężkiego kaca po przepiciu, ktoś usłyszał delikatny dzwonek. To ksiądz z wijatykiem szedł do chorego.

Gdzie, do kogo, kto umiera?

       A umierał  Władyko.

        Leżał w swoim łóżku rzężąc chrapliwie, aż mu w tej jego potężnej gardzieli bulgotało.

A tuż obok niego... siedział Józek Suchij i co jakiś czas przykładał mu do głowy mokrą szmatkę!

Ci, którzy przyszli i zobaczyli aż przecierali oczy ze zdumienia i myśleli, że to pofestynowy kac mami im wzrok!

       Co, jak - Suchij i Władyko??? Pielęgnuje go??? Skąd, gdzie? Ludzie stali jak otumanieni!

       Ale dalej nikt głośno nie pytał, bo tak jak powiedziałem - to się działo u nas na Podkarpaciu - a u nas nikt o nic nie pyta...

Władyko był rozchełstany i widać było jak jego  wielka pierś podnosi  się z trudem.  Widziałem to wszystko dokładnie bo stałem w drzwiach. Potem ksiądz zamknął drzwi do izby gdzie leżał umierający. Zostaliśmy w kuchni. Baby poklękały na klepisku i zaczęły godzinki. Kuchnia -pamiętam była zimna - i nikt nie zapalił ognia, żeby choremu chociaż trochę mleka zagrzać. Baby zawodziły jękliwymi głosami:

       "Lecz jako jeleń dąży do świeżych wód zdroju,

       Tak my w Sercu Jezusa szukamy pokoju".

       i dalej:   

       "Myśmy występków mnóstwem na śmierć zasłużyli,

       Lecz głęboka Twa rana chce, byśmy prosili."

 

       To babskie zawodzenie miało swoją dobrą stronę, bo zagłuszało głosy dochodzące z izby, w której ksiądz spowiadał albo usiłował spowiadać Władykę.

Była w tym wszystkim jeszcze jedna niesłychana u nas rzecz a mianowicie to, że Józek Suchij został razem z księdzem przy spowiedzi Władyki! Słyszane rzeczy???

 

Baby klęczały na klepisku i aż się zanosiły:    

"...a krwią hojnie rozlaną

gasisz dusz pragnienie."

Trochę mnie to denerwowało i wycofałem się na podwórko. Ludzie przyszli i coś szeptali między sobą.

Władyko umarł  tuż przed południem. Dzwoniono na Anioł Pański.

W trzy dni później był pogrzeb. Poszedłem. W drodze na cmentarz, pogrzebowy kondukt przechodził koło targowicy i chociaż akurat wtedy nie było skupu to wydało mi się, że słyszę jakby radosny kwik zamkniętych w chlewni świń. Tak jakby umęczone zwierzęta cichutko celebrowały śmierć swojego ciemiężyciela. Ale może mi się tylko tak wydawało...

       Józek Suchij został w miasteczku. Powoli, powoli ludzie zaczęli przywykać do jego obecności, jakby zapominać o tajemniczym powrocie i jeszcze bardziej tajemniczej opiece nad umierającym wrogiem.

Potem ktoś coś powiedział, że Józek Suchij to "kocia wiara" czyli nie katolik, nie swój, odszczepieniec...

Trochę się koło niego zaczęło robić pustawo, ale jakoś mnie ta cała historia męczyła. Chciałem dociec prawdy, ale nie wiedziałem jak to zrobić. Wiadomo  jednak, że zwykle najlepszą drogą jest ta najprostsza,  więc któregoś dnia po prostu poszedłem do Suchija i zapytałem. O dziwo, spotkałem sie z grzecznym a nawet przyjaznym przyjęciem.

       Jak się okazało, Józek Suchij - w czasie swojej prawie dziesięcioletniej nieobecności, pracował gdzieś "na zachodzie", zetknął się z  badaczami pisma świętego czy może raczej ich odłamem i po jakimś czasie poświęcił  misjonarstwu.

Rozmawialiśmy jakiś czas a na pożegnanie usłyszałem:

       - Wróciłem do rodzinnych stron żeby przebaczyć. Nienawiść nie wskrzesi moich dzieci. Ale samo przebaczenie to nie wszystko. Wróciłem, żeby wraz z tymi którzy mnie skrzywdzili mieszkać, żyć i im pomagać. Dopiero to jest prawdziwe przebaczenie!

              Miałem wtedy siedemnaście lat  i te słowa zrobiły na mnie kolosalne wrażenie! Nikt tak nie mówił - ani księża ani nauczyciele. Nikt. Przebaczenie - tak, oczywiście, ale to o czym mówił Suchij szło bez porównania dalej! Pamiętam gdy wychodziłem z jego chałupy czułem się jakoś inaczej, lepiej, jakbym w upalny dzień zanurzył się w chłodnej wodzie...

 

              Magazynier wrócił wreszcie z papierami - mogłem wyjeżdżać. Ruszyłem. Mijałem podjazdy, na których w dalszym ciągu rozładowywano  trucki ze świniami.

              Wyjechałem za bramę myśląc o Ruth, Władyce, Józku Suchiju, przebaczeniu, miłości  i umęczonych świniach. W głowie miałem mętlik myśli.To był upalny dzień. Podobno najgorętszy dzień roku.

               

 

 

 

 

 

 

Marcin63
Wasze komentarze (0) »
Skomentuj »

etransport.pl - nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi zamieszczanych przez użytkowników Forum i autorów publikacji na stronach parking.etransport.pl. Osoby zamieszczające wypowiedzi i publikacje naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.