Parę dni temu
czekałem na rozładunek w świńskiej rzeźni. Przywiozłem kilka palet jakichś
chemikaliów - potrzebnych widocznie do przerabiania mięsa, ale ni stąd ni zowąd
okazało się, że odbiorcy chodziło o inny rodzaj więc sprawa się przeciągała.Polecono mi
czekać - więc czekałem.
Nieopodal, na oddzielnych podjazdach rozładowywano trucki, które przywiozły świnie na rzeź.
Żałosny, rozdzierający kwik wibrował w cuchnącym powietrzu. Kierowcy popychali
je elektrycznymi kijami, trochę pokrzykiwali, ale bez nerwów czy złości - po
prostu mieli do wykonania robotę. Świnie nie chciały wychodzić. Czuły
zbliżającą się śmierć. Jej zapach unosił
się nad truckami. Popychane, poszturchiwane i straszone wybiegały wreszcie z
naczepy i biegły ociężałym truchtem po pomoście popychając się wzajemnie, przewracając i tratując. Jedna
z nich padła więc kierowcy wywlekli ją i położyli na podjeździe. Leżała cicha i
wolna już od grozy oczadzania gazem,
wieszania za nogę i finalnego uderzenia nożem. Z pyska wysunął się jej długi,
czarny język.
Patrzyłem na to
wszystko siedząc w szczelnie zamkniętym trucku. Fetor wciskał się jednak
jakimiś niewidocznymi szczelinami. Było coraz goręcej.
Chciałem
wyjechać, zostawić już to śmierdzące, pełne bólu i zwierzęcej trwogi miejsce,
ale nic się nie dawało zrobić. Czekano na jakiś faks, jakiś e-mail czy telefon.
Czekałem więc i
ja.
Chciałem się od tego odseparować, wyłączyć i ułatwić sobie trochę to nieprzyjemne czekanie, więc
wziąłem Biblię i otworzyłem na chybił trafił. Jednym okiem ciągle jeszcze patrzyłem
na martwą świnię.
Zacząłem czytać
i prawie natychmiast poczułem się tak jakbym
w upalny dzień zanurzył się w chłodnej wodzie. Już nie słyszałem kwiku
przerażonych świń, nie widziałem czarnego, sterczącego ze świńskiego pyska,
języka. Znalazłem się w jakimś miłym, dobrym - powiedziałbym - delikatnym
świecie... Otoczyła mnie łagodność, która roztoczyła się nad truckiem,
zakurzonym placem i wiszącym nad nim śmierdzącym powietrzem.
Czytałem bowiem
Księgę Ruth.
Opowiadanie
było spokojne, rytmiczne i jakżeż różne od innych biblijnych opowiadań. Te inne
ociekały zazwyczaj krwią, tętniły
wojenną wrzawą i prześcigiwały się w ilościach zabitych, storturowanych i
pojmanych.
Na
przykład taki Samson, sam jeden, zabił
oślą szczęką tysiąc nieprzyjaciół, a wcześniej rozdarł młodego lwa tak „jak się
koźlę rozdziera” (!?) A potem wrócił do tego rozdartego lwa, w którym zdążyły
się już zagnieździć pszczoły i wykradł
im plaster miodu. Potem jadł ten miód - chyba rękami...
Wszystko to
było okrutne, jakieś nieludzkie - nawet to jedzenie miodu gołymi rękami...
To co teraz
czytałem było inne! Jakżeż urzekająco inne!
A historia
miała się tak:
Pewien człowiek
- Elimelech - zabrał swoją rodzinę i wyjechał z rodzinnego Betlehem bo „głód
stał się w ziemi” i nie mieli się czym nasycić. Wyjechali więc na emigrację - do Moabu - i
dobrze się im tam działo a z biegiem czasu synowie wzięli sobie miejscowe
dziewczyny za żony. Zdarzyło się jednak,
że po jakimś czasie umarł Elimelech i
umarli też jego dwaj synowie i trzy kobiety zostały same. Trzy wdowy: Noemi - wdowa po Elimelechu i dwie synowe -
Orpha i Ruth.
Rytm tego
opowiadania był prosty i spokojny. Ciągle
jeszcze słyszałem kwik wyganianych świń, ale już ciszej. Zdawało mi się, że
może i do tych nieszczęsnych zwierząt docierają słowa opowiadania i spływa na nie
spokój i ciepła łagodność...
Czytałem dalej.
A usłyszawszy,
że „wejrzał Pan na lud swój i dał im
żywność” - chodziło naturalnie o rodzinne Betlehem - „wezbrała się Noemi, aby
szła do ojczyzny z obiema niewiastkoma swemi z kraju Moabitskiego”.
Postanowiła więc
wrócić z emigracji do Starego Kraju. Bo już się tam - w tym Starym Kraju - lepiej
działo...
Dziesięć lat
poza Ojczyzną. Trzeba wracać bo
ostatecznie co ją tu jeszcze - w Moabie - trzyma?
I „wezbrała się” wracać a synowe zdecydowały iść
razem z nią mówiąc:
„Pójdziem
z tobą do ludu twojego”.
Ale Noemi
nie chciała.
„Idźcie - mówiła
- do domu matki waszej...”. Już się też nie spodziewajcie, że za mąż pójdę i
urodzę synów, którzy by się wam na mężów zdali. „Jeźlibyście ich czekać
chciały, ażby podrośli, i lat młodzieństwa doszli, pierwej będziecie babami,
niźli za mąż pójdziecie”.
Tak mówiła Noemi
do swoich wiernych synowych.
Ale one zaczęły
płakać, że pójdą za swoją świekrą choćby na koniec świata!
Jednak po
dłuższych przekonywaniach jedna z nich - Orpha - postanowiła posłuchać i „wróciła się”.
Ale druga - Ruth
- została mówiąc:
„Nie przeciw mi
się, abych cię opuściła i odeszła; bo, gdzie się kolwiek obrócisz, pójdę: a
gdzie będziesz mieszkać, i ja pospołu mieszkać będę: lud twój, lud mój; a Bóg
twój, Bóg mój.
Która cię
ziemia umarłą przyjmie, na tej umrę i tamże miejsce wezmę. To mi niech uczyni
Pan, i to niech przyczyni, jeźli nie sama śmierć mnie i ciebie rozłączy”.
Aż przystanąć
musiałem i zastanowić nad tym co akurat
przeczytałem! Czy ktoś kiedyś słyszał o takiej miłości synowej do świekry?!?
Teraz mówiłoby się „do teściowej”, ale w rzeczywistości teściowa to matka żony
a świekra męża. Mniejsza z tym. Taki ładunek miłości jak ten, który
zabrzmiał w prostym oświadczeniu młodej
dziewczyny - zdarza się może tylko pomiędzy malżonkami - a i to nie zawsze...!
Plac
rzeźni kisił się w upale. Cały czas nie było jeszcze decyzji czy będę
rozładowany czy nie.
I nagle -
z głębi odległych zakamarków pamięci przyszła do mnie dawna historia - prawie
zapomniana, zamierzchła, która delikatną nicią łączyła się z tym co akurat
przeczytałem. Przyszła do mnie tak
wyraźnie jakby zdarzyła się całkiem
niedawno a nie przeszło pięćdziesiąt lat temu.
Ujrzałem
więc zakurzoną targowicę w małym galicyjskim miasteczku, pełną chłopskich
furmanek. Świnie, bydło, owce - wszystko to szło do skupu. Na rozdeptanym
placyku, pełnym krowiego łajna odbywały się dantejskie sceny. Bezmyślne
okrucienstwo chłopów, bezduszność tak
zwanych pracowników skupu, kije, baty - nawet teraz trudno mi o tym spokojnie
mówić. Wielu podpitych, albo całkiem pijanych, gumiaki - a raczej „gumioki” z
wywiniętymi cholewami, beretki, kufajki... Mordy przepite, złe, z papierosami w
zębach i nieustanne wrzaski: A nastąp się! Poszła do zadu! Rusz się cholero! I
tak dalej. Zwykła codzienność targowicy w dniu skupu.
Kręciłem
się tam nie wiadomo po co i za czym - jak to smarkacz, którego wszędzie było
pełno.
Jednym z
pracowników skupu był wielki chłop o zaciętym wyrazie twarzy - Władyko. Mówiono
o nim, że czasu okupacji własnoręcznie utopił w studni pięcioro dzieci Józka
Suchija, bo Józek był Ukraińcem. Władyko był niebezpieczny. Bano się go
powszechnie. O tym utopieniu wiedziano, ale tak naprawdę nie chciano wiedzieć.
Może nieprawda, może coś tam było, ale kto by to pamiętał... i temu podobne...
Ale Józek Suchij pamiętał. A potem - już
po 56-tym zginął i Józek. Nie było go i tyle. W miasteczku i na targowicy
mówiono - kto by tam ukraińskiej mordy
szukał?! A Władyko to nawet po jakiejś
większej wódce głośno wykrzykiwał, że jeszcze przyjdzie czas na wszystkich "z
czarnym podniebieniem"!
Minęło
parę lat i czasy już były inne i wiele z tamtych dawnych złości rozmyło się
jakoś we wspólnym życiu.Każdy przecież musiał patrzeć swojego, rodzinę wykarmić
i roboty pilnować. Rzeczy się miały
inaczej i nikt już nie chciał mówić o tym co minęło. Tak jakby na te wojenne
lata zarzucono jakiś nieprzemakalny płaszcz. To akurat wyjątkowo dobrze
pamiętam, bo gdy przy różnych okazjach próbowałem zapytać o wydarzenia z
tamtego okresu to prawie zawsze spotykałem się z jakimś:
- Iii, co
tam gadać...
albo:
- a co
mnie tam kuli tego...
albo:
- ta co
mnie tak wypytuje...
albo:
- a kto
by ta pamiętał...
I temu
podobne. A potem ci, którzy pamiętali to
powymierali albo powyjeżdżali na tak zwane Ziemie Odzyskane, bo jak mówiono na "na zachodzie" można było zarobić. Nasze miasteczko trochę
się wyludniło, trochę oklapło i jeszcze bardziej zapadło w apatię i chęć
zapomnienia.
Byli co
prawda "ostatni Mohikanie", którzy mimo wszystko, mimo upływu lat nie
chcieli się rozstać z przeszłością i ciągle
jeszcze - a specjalnie w niedzielę do kościoła - chodzili w bryczesach i
długich, wypucowanych do glancu butach, ale sami wiedzieli, że to już nie to. Po
niedzielnej sumie stali pod kościołem w
grupkach po trzech, czterech, palili swoje sporty w lufkach i od czasu do czasu
spluwali, tak jak wtedy, gdy w czasie okupacji żuli swoje prymki bakonu, bo
fajek nie można było dostać.
Władyko był jednym z nich. Jeszcze
postawny, jeszcze mordziasty, jeszcze przekrwionymi oczami błyskający. Jak
jakiś wilk co ofiary szuka i zęby sobie na nią ostrzy.
Ale jak to czasem w życiu bywa i na wilka
przychodzi zła godzina, bo któregoś roku
- chyba jak pamiętam 66-tego - Władyko zniknął. Pamiętam to dość dobrze, bo obchodzono
wtedy tysiąclecie Polski, był słynny
program Tysiąc Szkół na Tysiąclecie, a
poza tym - a może przede wszystkim - 22 lipca odbywały się wspaniałe pochody i
manifestacje! Wtedy właśnie na trwającym dwa dni festynie nikt nigdzie nie
widział Władyka!
A
przecież powinien być! Jakżeż to - festyn i to taki festyn - bez czołowego
pijaka? Zdumiewające! Szukano go tu, szukano tam, ale bez skutku.
I wtedy
stała się rzecz naprawdę niezwykła. Otóż nagle, nie wiadomo skąd, nie wiadomo
jak, wbrew wszelkim oczekiwaniom, w miasteczku pojawił się Józek Suchij!
Widziano go na festynie! Widziano na rynku, widziano w knajpie. Józek wrócił!
I te dwa
wydarzenia - zniknięcie Władyka i pojawienie się Józka zelektryzowały
wszystkich i stały się ważniejsze niż wszystkie pochody i festyny a nawet całe
tysiąclecie państwa polskiego!
Prawie
natychmiast, z ponaddźwiękową prędkością,
obiegła miasteczko dziwna, krwawa plotka, że Józek Suchij wrócił i zabił
Władykę. Za swoje utopione w studni dzieci, za dawną krzywdę i poniewierkę!
Ale, że
to było u nas, na Podkarpaciu to nikt się z pytaniami za bardzo nie śpieszył.
Ot, jak zwykle - wokół zaległa cisza.
Na drugi
dzień po festynie nad ranem, gdy jeszcze ten i ów przysypiał ciężkiego kaca po
przepiciu, ktoś usłyszał delikatny dzwonek. To ksiądz z wijatykiem szedł do
chorego.
Gdzie, do
kogo, kto umiera?
A umierał
Władyko.
Leżał
w swoim łóżku rzężąc chrapliwie, aż mu w tej jego potężnej gardzieli bulgotało.
A tuż
obok niego... siedział Józek Suchij i co jakiś czas przykładał mu do głowy
mokrą szmatkę!
Ci,
którzy przyszli i zobaczyli aż przecierali oczy ze zdumienia i myśleli, że to
pofestynowy kac mami im wzrok!
Co, jak - Suchij i Władyko??? Pielęgnuje
go??? Skąd, gdzie? Ludzie stali jak otumanieni!
Ale dalej nikt głośno nie pytał, bo tak
jak powiedziałem - to się działo u nas na Podkarpaciu - a u nas nikt o nic nie
pyta...
Władyko był
rozchełstany i widać było jak jego
wielka pierś podnosi się z
trudem. Widziałem to wszystko dokładnie
bo stałem w drzwiach. Potem ksiądz zamknął drzwi do izby gdzie leżał
umierający. Zostaliśmy w kuchni. Baby poklękały na klepisku i zaczęły godzinki.
Kuchnia -pamiętam była zimna - i nikt nie zapalił ognia, żeby choremu chociaż
trochę mleka zagrzać. Baby zawodziły jękliwymi głosami:
"Lecz jako jeleń dąży do świeżych
wód zdroju,
Tak my w Sercu Jezusa szukamy
pokoju".
i dalej:
"Myśmy występków mnóstwem na śmierć zasłużyli,
Lecz głęboka Twa rana chce, byśmy
prosili."
To babskie zawodzenie miało swoją dobrą
stronę, bo zagłuszało głosy dochodzące z izby, w której ksiądz spowiadał albo
usiłował spowiadać Władykę.
Była w
tym wszystkim jeszcze jedna niesłychana u nas rzecz a mianowicie to, że Józek
Suchij został razem z księdzem przy spowiedzi Władyki! Słyszane rzeczy???
Baby
klęczały na klepisku i aż się zanosiły:
"...a
krwią hojnie rozlaną
gasisz
dusz pragnienie."
Trochę
mnie to denerwowało i wycofałem się na podwórko. Ludzie przyszli i coś szeptali
między sobą.
Władyko
umarł tuż przed południem. Dzwoniono na
Anioł Pański.
W trzy
dni później był pogrzeb. Poszedłem. W drodze na cmentarz, pogrzebowy kondukt przechodził
koło targowicy i chociaż akurat wtedy nie było skupu to wydało mi się, że
słyszę jakby radosny kwik zamkniętych w chlewni świń. Tak jakby umęczone
zwierzęta cichutko celebrowały śmierć swojego ciemiężyciela. Ale może mi się
tylko tak wydawało...
Józek Suchij został w miasteczku. Powoli,
powoli ludzie zaczęli przywykać do jego obecności, jakby zapominać o
tajemniczym powrocie i jeszcze bardziej tajemniczej opiece nad umierającym
wrogiem.
Potem
ktoś coś powiedział, że Józek Suchij to "kocia wiara" czyli nie
katolik, nie swój, odszczepieniec...
Trochę
się koło niego zaczęło robić pustawo, ale jakoś mnie ta cała historia męczyła.
Chciałem dociec prawdy, ale nie wiedziałem jak to zrobić. Wiadomo jednak, że zwykle najlepszą drogą jest ta najprostsza,
więc któregoś dnia po prostu poszedłem
do Suchija i zapytałem. O dziwo, spotkałem sie z grzecznym a nawet przyjaznym
przyjęciem.
Jak się okazało, Józek Suchij - w czasie
swojej prawie dziesięcioletniej nieobecności, pracował gdzieś "na
zachodzie", zetknął się z badaczami
pisma świętego czy może raczej ich odłamem i po jakimś czasie poświęcił misjonarstwu.
Rozmawialiśmy
jakiś czas a na pożegnanie usłyszałem:
- Wróciłem do rodzinnych stron żeby
przebaczyć. Nienawiść nie wskrzesi moich dzieci. Ale samo przebaczenie to nie
wszystko. Wróciłem, żeby wraz z tymi którzy mnie skrzywdzili mieszkać, żyć i im
pomagać. Dopiero to jest prawdziwe przebaczenie!
Miałem wtedy siedemnaście lat i te słowa zrobiły na mnie kolosalne
wrażenie! Nikt tak nie mówił - ani księża ani nauczyciele. Nikt. Przebaczenie -
tak, oczywiście, ale to o czym mówił Suchij szło bez porównania dalej! Pamiętam
gdy wychodziłem z jego chałupy czułem się jakoś inaczej, lepiej, jakbym w
upalny dzień zanurzył się w chłodnej wodzie...
Magazynier wrócił wreszcie z
papierami - mogłem wyjeżdżać. Ruszyłem. Mijałem podjazdy, na których w dalszym
ciągu rozładowywano trucki ze świniami.
Wyjechałem za bramę myśląc o Ruth,
Władyce, Józku Suchiju, przebaczeniu, miłości
i umęczonych świniach. W głowie miałem mętlik myśli.To był upalny dzień.
Podobno najgorętszy dzień roku.
Skomentuj » |
etransport.pl - nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi zamieszczanych przez użytkowników Forum i autorów publikacji na stronach parking.etransport.pl. Osoby zamieszczające wypowiedzi i publikacje naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Przeczytaj inne teksty Marcina63