blog.etransport.pl
Marcin63
  
Przyjaciele
2017-01-09

Przyjaciele

              Z werandy domu widać było Folly Bay. Siedzieli w swoich bambusowych fotelach, pili Red Stripe i godzinami  patrzyli  na zatokę.

              Sam ssał ogryzek cygara a Vern palił miejscowe Marlboro, które na Jamajce jest  zupełnie inne niż to  w Kanadzie.

              Świnie chodziły wolno. Mieli ich ze trzydzieści. Jadły trzcinę cukrową, piły mnóstwo wody i tak tyły, że niektóre przewalały się na boki, bo nie mogły utrzymać ciężaru cielsk.

              Co jakiś czas Sam zabijał jedną z nich,  potem sprawiał  i zawoził do miasteczka na sprzedaż. Część  mięsa zatrzymywali  dla siebie, bo czasem  gdy nudziły się im kurczaki,  smażyli na węglach pork chops, które po tej jedzonej przez świnie cukrowej trzcinie, były delikatne i  słodkawe.Nie takie jak kanadyjskie.

              Na Jamajkę przyjechali zaraz po Wietnamie.  Zatrzymali się co prawda w Toronto, ale na krótko. Prawdę mówiąc nie wiedzieli co robić. Byli rozbici i potwornie zmęczeni. Zmęczeni wojną, która trwała tak długo i tak bezsensownie. Zmęczeni brakiem jakichkolwiek  planów co robić a przede wszystkim okropną pustką. Za długo to trwało. Stanowczo za długo!

              Na wojnę zgłosili się jako ochotnicy. Nie byli wyjątkiem. Kanadyjczycy garnęli się do tej nieswojej wojny tysiącami, wymijając  na granicy  amerykańskich  przeciwników  wojny, którzy  przekraczali ją w odwrotnym kierunku uciekając  przed poborem i szukając  azylu w Kanadzie.

              Zgłosili się na ochotnika, bo byli młodzi i głodni świata.

              W Detroit zgłosili się do punktu poborowego i tak się zaczęło. Zaraz potem dwumiesięczne piekło boot camp w czasie którego zwątpili w jakikolwiek sens podjętej decyzji, a jeszcze później kilkanaście  tygodni przyśpieszonego treningu w Marines Corps San Diego, gdzie ostatecznie zwątpili nie tylko w sens podjętej decyzji, ale w sens życia w ogóle.   W parę miesięcy po tym diabelskim horrorze siedzieli już w samolocie do Sajgonu. Marines!

              Znali  się od zawsze. Ostatecznie wychowali się na tej samej ulicy w Scarborough. Razem szkoła, potem  praca w Randall Transport  i właśnie wtedy ta decyzja o wojennej "przygodzie".

              W Randall jeździli  głównie do Montrealu i Ottawy. Z Montrealu dostawali kursy do New Jersey i w czasie tych krótkich pobytów w Stanach rozmawiali z innymi, wsłuchiwali się w atmosferę wojny i protestów.

              Przy jakiejś okazji jeden z nich - już nie wiadomo który - trochę niepewnie powiedział:

              -A może by tak pojechać? Co tu się będziemy szarpać? Zobaczy się kawałek świata, wietnamskie chicks... Przecież w armii też potrzebują kierowców!

              No i razem wymówili pracę w Randall  a w pół roku później, po męczeńskich treningach w boot camp i treningu w San Diego  jechali już - jako świeżo upieczenie Marines,  nowiutkimi  M54 w konwoju dwudziestu trucków słynną Route 19 do An Khe i Pleiku.

              Parę tygodni wcześniej - zaraz po wylądowaniu w  'Nam powiedziano im, że przewidywana długość życia long haul truck drivers w Wietnamie  wynosi  trzy dni.  Trzy dni! Tak mówiono w 8. Grupie Transportowej  i nie było powodu żeby w to nie wierzyć. Pomimo osłony helikopterów strzelano do nich  jak do kaczek. Ale przetrwali. Prawie półtora roku! Prawie wieczność! Przecież dawano im tylko trzy dni!   Zmieścili się jakoś w tym mikroskopijnym procencie tych, którzy przeżyli. Truck drivers z 8. Grupy!

              No więc po powrocie  z Wietnamu nie wiedzieli co ze sobą zrobić...

              Był rok 1974.

              To nie były czasy gdy wracających z wojny żołnierzy witano z kwiatami a armia psychologów i innych konowałów śpieszyła z leczeniem PTSD /post-traumatic stress disorder - zespołu stresu pourazowego/. Byli pozostawieni sobie samym. To była przecież ich decyzja i kanadyjski rząd nie zamierzał się w nią mieszać. Inna rzecz, że niczego od nikogo nie oczekiwali.

              Toronto tonęło w szarudze późnego listopada. Po rozsłonecznionym, tropikalnym Wietnamie, zieleni dżungli  i zapachu egzotycznych kwiatów wrócili do zimna, szarości i podmuchów lodowatego wiatru wiejącego z północy, gdzieś z Muskoka, z nad Huronu a może nawet z nad Superioru, który zdawał się przekonywać, że w Ontario to właśnie on rządzi pogodą.

              Wałęsali się po ulicach, przesiadując w barach, pijąc piwo i próbując  odnaleźć  nowy sens życia w bądź co bądź rodzinnym mieście. Ale bez powodzenia. Za dużo przeżyli, za dużo widzieli i łoskot nisko lecących helikopterów budził  ich co noc. Helikoptery! To właśnie było najgorsze. Obaj przeżywali to podobnie. Obaj zrywali się z krzykiem w środku nocy a potem długo leżeli z otwartymi oczami i palili.

               W dwa tygodnie po przyjeździe wiedzieli już, że to nie dla nich. Vern - w cichości ducha - myślał nawet o powrocie do Randall Transport, ale obaj wiedzieli, że muszą trochę odpocząć od jeżdżenia.

              -Dość tego - powiedział  któregoś dnia Sam - jedziemy na Jamajkę. Będziemy hodować świnie, kury i coś się pomyśli... Jedno co na Wyspie pewne to pogoda. Jedźmy!

              A Vern popatrzył na trzymaną w ręku szklankę z mętnym piwem i na szarość torontońskiej ulicy za oknem i odpowiedział:

              -Jedźmy!  

               Siedzieli więc na werandzie domu nad Folly Bay, kołysali się w bambusowych fotelach i patrzyli na morze.  Świnie chrumkały smakowicie, kurczaki dziobały pracowicie wokół domu a jamajskie piwo Red Stripe szumiało delikatnie w głowach.

              Dochodzili do siebie, ale ciągle jeszcze czuli pustkę i słyszeli helikoptery.

Minęło parę miesięcy, a potem rok i trzeba było coś postanowić.

Wojenne rany i urazy zdawały się jakoś zabliźniać  i coraz częściej zdarzały im się noce bez tych przeklętych helikopterów.

A potem było tak jak w piosence:

"Przyjmą kobiety nas pod swój dach

I spójrz: będą śmiać się przez łzy..."

Sam spotkał Kaylę i został w domku nad zatoką,  a Vern wrócił do Toronto i spotkał Kristę, która "przyjęła go pod swój dach"!

             

              -I co było dalej? - pytałem trochę niecierpliwie - bo taka historia musiała mieć przecież jakieś zakończenie, może nawet happy end... a Vern robił długie przerwy,   jakby przypominając sobie jak to wtedy było.

              Widywałem się z nim od czasu do czasu. Jeździł dla kompanii, która wynajmowała kierowców innym firmom. Kto miał za dużo roboty, a za mało kierowców, dzwonił do Prime Driver's Service Co. i w ciągu godziny dostawał doświadczonego truckera. Praca na mieście, krótki, długi dystans - bez różnicy.Vern przyjeżdżał do mojej firmy w okresach  nawału pracy.  Byliśmy prawie w tym samym wieku.

              -Co było dalej?  Ano dalej było to, że Sam dostał wylewu. W domku nad zatoką, przy świniach i kurach padł któregoś ranka jak ścięty serią karabinu maszynowego. Padł  i nie mógł się ruszyć. Cała lewa strona była porażona. Nawet twarz. Nie mówił. Chrypiał tylko bełkotliwie, śliniąc się przy tym obficie.

              Kayla zawiozła go do szpitala i po paru tygodniach - już po lekarskiej diagnozie o nieodwracalności paraliżu - odeszła.

              Wtedy też szpital zawiadomił  Verna o Samie, a Vern pojechał i przywiózł go do siebie - do Toronto. I byli razem. Krista pracowała na pół etatu, Vern starał się być codziennie w domu i tak trwali.

              Opieka nad sparaliżowanym to ciężka praca. Opieka nad wielkim, ciężkim mężczyzną, który nie może pójść sam do ubikacji to praca ponad siły, więc któregoś dnia między Kristą i Vernem doszło do rozmowy...      

              Ileż takich rozmów? Ileż ostatecznych, rozpaczliwych decyzji? Ileż  nabrzmiałych łzami postanowień? Rozmowy, w których nie ma wygranych, a jest tylko płacz i w gniewie rzucane słowa...

              Ileż takich dramatów rozgrywa się codziennie we wszystkich zakątkach świata?!

              Zostali sami. W weekendy siadywali razem przed domem. Sam na swoim wózku, a Vern w  kupionym w Costco  bujanym fotelu. Siedzieli w milczeniu. Czasem Sam mruknął coś chrapliwie, popatrzył jednym okiem na Verna i wyciągał prawą rękę a wtedy Vern bral ją w obie swoje dłonie i łagodnie ściskał.

              -I jak sobie dajesz radę? - pytałem - nie masz żadnej pomocy?

              -Nie mam. Jesteśmy we dwóch. Tak jak za dawnych lat w Scarborough, w Randall Transport a potem w Wietnamie. I tak jest dobrze.

              I to była nasza ostatnia rozmowa. Vern przestał przyjeżdżać do nas. Pytałem o niego w dyspozytorni, ale mówiono, że nasza kompania nie korzysta już z usług Prime Driver's Service.

              Potem przyszły inne sprawy i nawał różnych wiadomości ze wszystkich stron świata. Jedna gorsza od drugiej. Zamachy, wojny, rewolucje, uchodźcy... W tym niezmierzonym morzu zła i nienawiści przypomina mi się czasem ta dawna, czysta historia o przyjaźni i poświęceniu.Czuję się wtedy lepiej i jakby czyściej. I czuję pewność, że święci nie tylko "balują w niebie", ale są tu - między nami.   

Marcin63
Wasze komentarze (0) »
Skomentuj »

etransport.pl - nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi zamieszczanych przez użytkowników Forum i autorów publikacji na stronach parking.etransport.pl. Osoby zamieszczające wypowiedzi i publikacje naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.