Od Autora:
„Bulldoga” pisałem w Kanadzie w
lecie 2011 roku. Jest to powieść o tamtych czasach - o przededniu wielkiej fali
emigracyjnej, która nastąpiła z początkiem lat osiemdziesiątych. Jest to więc
historia z dekady lat siedemdziesiątych, którą wielu z nas wspomina z łezką w
oku. Ta łezka bierze się głównie stąd, że były to czasy naszej młodości,
wchodzenia w życie, zakładania rodzin i początków najróżniejszych karier. W
żadnym razie nie było moją intencją gloryfikowanie tamtego okresu. Nic
podobnego. Nie było to moim zamierzeniem chociaż nie ukrywam, że mam pewien
sentyment do epoki gierkowskiej. Dziś, gdy ją wspominamy, mamy naturalną
skłonność do zapominania o negatywach. Widzimy tylko to, co nas cieszyło.
Widzimy roześmianą młodość, piękne dziewczyny ubrane w letnie sukienki,
prywatki, wesołe popijawy i dreszcz emocji związany z wpasowywaniem się w
polską rzeczywistość.
„Bulldog” jest w dużej mierze warszawski,
ale równie dobrze mógłby być wrocławski, gdański czy świętochłowicki. Klimat
tej dekady był wszędzie - w całej Polsce - podobny. Oddychaliśmy przecież tym
samym powietrzem, czytaliśmy te same gazety, chodziliśmy na mecze naszych
piłkarzy - jednym słowem - myśleliśmy podobnie. Ostatecznie cóż w tym dziwnego?
To była nasza Polska, nasz Kraj, w którym wzrastaliśmy, uczyliśmy się,
pracowaliśmy... Myśmy tę Polskę czuli każdą komórką naszego ciała, każdą kroplą
młodej krwi! Chociaż nie zawsze było z górki, to co by nie powiedzieć - byliśmy
u siebie. Dlatego też mój „Bulldog” jest historią tak emigracyjną, jak i
patriotyczną. Nasz patriotyzm bowiem wyrażał się wówczas drapieżnym dążeniem do
sukcesu. Można by powiedzieć, że nic w tym dziwnego, że to jest naturalne
dążenie każdego pokolenia, ale w mojej opinii byliśmy w pewnym sensie inni. Po marazmie
gomułkowszczyzny, wraz z początkiem lat siedemdziesiątych powiał nam wtedy
wiatr jakiegoś dawno nie widzianego, prawie zapomnianego entuzjazmu. Entuzjazmu
odwilży roku 1956 prawie nie znaliśmy, bo byliśmy wtedy dziećmi, a zresztą to
były naprawdę inne dni i inne oczekiwania. Lata siedemdziesiąte otwierały nam
szczelnie zamknięte, duszne, ciemne, skostniałe lata rządów towarzysza
Wiesława. Przez lekko uchylone drzwi zaczynały się wdzierać wesołe, jasne
promienie, które grzały i obiecywały dobrą przyszłość. Z jakimż entuzjazmem
witaliśmy Coca-Colę i Marlboro! Jaką dumą napawały nas nowe możliwości wyjazdów
za granicę! Skromne to było - przyznaję - bardzo skromne! Niemniej to był nasz
głębszy oddech, nasz błysk w oku i weselszy uśmiech.
„Bulldog” jednak opowiada
nie tylko o tym. Druga połowa dekady była już przecież inna. Słyszało się już
delikatne dźwięki orkiestry Titanica, które sygnalizowały zbliżający się
koniec.
Potem nastąpiła emigracja i całkiem inne wyzwania. Znowu zaczynaliśmy od
nowa. Czasem już z bagażem - a wiadomo - z bagażem nie jest lżej. Niektórzy z
nas padli w tej walce, inni osiągnęli to, o czym marzyli, ale wszyscy nosiliśmy
i nosimy w sercach wspomnienia i doświadczenia, które uczyniły nas takimi, jacy
dziś jesteśmy. I chyba wszyscy przyznamy, że gdzieś w zakamarkach świadomości
każdego z nas błąka się złote wspomnienie roześmianej wiosny, pocałunków i
dreszczu emocji.
Mój „Bulldog” jest powrotem
do tamtych dni.
We wstępie do mojej książki piszę, że jest to rzecz o miłości, ale jest tam
też miejsce dla naszej truckerskiej pracy, naszych emigracyjnych trosk i
dramatów.
Jeśli zdarzy się, że w trakcie czytania tej historii przypomni się Wam
Wasza własna młodość, a potem gorączkowe dni pierwszych lat na emigracji, to
będę wiedział, że „Bulldog” wygrał. „Bulldog” bowiem to upór i odwaga!
Marcin Baraniecki, "Bulldog"
Warszawska Firma Wydawnicza 2013
178 s.