blog.etransport.pl
Marcin63
  
Łoś z Pagwa River
2012-03-05
 

Rok temu - a dla ścisłości - 4-go sierpnia 2010 - moj dobry kumpel Craig - zderzył się z wielkim łosiem. Wypadek miał miejsce za Pagwa River w północnym Ontario. Craig jechał swoim Kenworthem i miał ciężko wyładowany flat-bed. To było rano a raczej o świcie - właśnie wtedy gdy łosie i jelenie wyłażą z lasu żeby się trochę ochłodzić i uwolnić od szalejących owadów. Komary żrą je bowiem bez miłosierdzia i wytchnienia.
Łoś wyszedł wolno i przystanąl na środku drogi - jakby na coś czekał albo zastanawiał co dalej robić. Craig był trochę niedospany i prawdę mówiąc liczył na to, że byk ustąpi przed nadjeżdżającym truckiem. Stało się inaczej. Łoś ruszył do przodu i już-już miał zejść po drugiej stronie drogi ale w ostatniej chwili zawrócil i właśnie wtedy nastąpiło zderzenie. Huk był okropny i Craig opowiadał, że miał wrazenie jakby piorun uderzył ale to było tylko takie gadanie bo ostatecznie łoś podniósł się i odszedł w busz a Craig został na drodze bo zniszczenia w trucku były rzeczywiscie "piorunujące". Na nieszczęście nie miał "brush guard" i to był problem bo gdyby miał to nie byłoby sprawy i wyszedłby obronną ręką a tak stracił reflektory, maska była pogięta, chłodnica ciekła a zderzak wyglądał jak złom. Jechać dalej nie mógł bo z tą cieknącą chłodnicą nie było się co wygłupiać więc zaczał wydzwaniać po pomoc. Sygnał w telefonie raz był a raz nie i to utrudniało połączenie ale w końcu dodzwonił się do innego kierowcy - Leifa, który miał wyjechać z tartaku parę godzin później. Oba ładunki to znaczy jego i Leifa miały iść do Mississauga ale wyglądało na to, że narazie nigdzie nie pójdą bo trzeba było załatwić to co w takich wypadkach jest do załatwienia a więc policja, warsztat itd.  

Kenwortha odholowano do Hearst i prawie od razu się okazało, że naprawa potrwa dłużej niż tydzień. Craiga szlag trafiał, szarpał się i denerwował ale co to w końcu mogło dać? Niepotrzebne nerwy i zła krew. Okazało się też, że coś tam było z silnikiem a to już zupełnie rozwściekliło Craiga bo gdzie chłodnica a gdzie silnik i zaraz zaczął kląć, że mechanik chce go nabić w butelkę. Całe szczęście - ten kumpel Leif - okazał się opatrznościowy i spokojnie wytłumaczył mechanikom, że kolega jest zdenerwowany, że przeżyl szok i nie wie co mówi.
Wyszli. Poszli na kawę i Leif zaraz zaczął mówić o tym, że warto by wrócić do Pagwa bo byk nie mógł ujść daleko i można by go zgarnać, zdjąć skórę, poroże, mięsko też nie do pogardzenia... Jednym słowem żeby nie czekać bo i tak nic tu nie ma do czekania i mechanicy tylko sie wnerwią, że Craig siedzi im na karkach. A Leif był zapalonym myśliwym i wiedział co mówi.
Tak więc wrócili do Pagwa.
W międzyczasie Native Police przeszukała już teren i okazało się, że byk padł o jakieś pół mili od drogi ale na takich trzęsawiskach, że dojścia do niego nie ma. Patrzyli się przez swoje wielkie lornety i oceniali wagę i wielkość zwierza.

To kolos” – mówił wysoki oficer z Nishnawbe-Aski Police Service – „cos mi wygląda na przeszło tysiąc funtów!”

A Leif, który stał obok dodał:

Trzymam zakład, że jest większy. Co najmniej tysiąc piećset!”

Tysiąc piećset?” - oficer aż się żachnął - „to byłby największy byk jakiego widziałem w życiu – a widziałem niejednego!”

Właściwie nawet bez lornetki można było zobaczyć lezące w oddali ciemne cielsko łosia. Tak, to moglo być z pół mili ale teren był raczej płaski i drzewa nie zasłaniały widoku. Już wtedy gdy Craig i Leif przyjechali na miejsce nad łosiem zbierały się całe stada ptaków. Kruki czy gawrony - cholera wie! Ich krakanie i gardłowe wrzaski slychać było daleko. Ptaszyska przygotowywały się do wyżerki. Coś je jeszcze wstrzymywało ale czuło się, że już niedlugo. Oficerowie z Native Police też przyjechali,  coś tam pytali ale w gruncie rzeczy ich rola była skończona. Craig dostał już - zaraz po wypadku - mandacik i pouczenie bo nie tylko chodziło o samego łosia ale policja przyczepiła się też do log-book, do stanu technicznego trucka i do paru innych drobiażdżków. Teraz przyjechali popatrzeć na łosia i jak to zwykle w Kanadzie bywa pogadać o calym zdarzeniu. Pogadać z kawą w ręku, powałkować w te i wefte, poanalizować, powspominać aż się wszystkim znudzi. Tak było i teraz. Łoś! No tak! Dostał się pod koła trucka na drodze. Gdyby zginął na miejscu to bezapelacyjnie należałby do Craiga ale przecież padł w buszu więc do kogo należy? A Leif drążył, pytał, tłumaczył - koniecznie chciał mieć prawo do zwierzaka. Wreszcie policjanci machnęli ręką i powiedzieli:
"Jak go stamtąd wyciągniecie - to go bierzcie - ale wygląda na to, że się będziecie musieli śpieszyć bo niedługo nic z niego nie będzie! Kruki zeżrą go do ostatniej kostki!"



Był już czwartek 5-go sierpnia i po nocy w „bed & breakfast” pojechali do Homepayne gdzie Leif wynajmował pięterko w domu kolo kościoła.Wpadli tylko na chwilę. Leif wytaszczył całą kupę myśliwskiego „junku”, który wrzucił do pick-upa i zaraz potem wrócili na drogę za Pagwa. Łoś leżał jak poprzedniego dnia, a że ranek był czysty i klarowny jak świeża wódka więc widok był dużo lepszy i wyraźniejszy. Chmary ptaków ciągle krążyły nad ścierwem zwierza i wyglądało na to, że jest ich coraz więcej ale z jakiegoś powodu nie siadają i nie zabierają się do tego „all-inclusive” żarła. Sprawa szybko się wyjaśniła bo Craig zauważył jakieś małe zwierzaki kręcące się w pobliżu. Kojoty albo lisy – trudno było rozpoznać. Leif mówił, że pewnie kojoty. Trzeba się było śpieszyć bo wszystko wskazywało na to, że to już jest za pięć dwunasta i jeśli nie uda się im zawładnąć łosiem teraz to chyba już nigdy!

Dawaj, dawaj!” – Leif sapał w podnieceniu - „ładuj linę!”.

Plan był taki, że Leif ruszy swoim quadem i spróbuje dostać się do łosia, potem zaczepi linę i wróci na drogę. Linę podłaczy się do pick-upa i sprawa zalatwiona! Ostatecznie Leif miał Forda 350 na dwa napędy więc powinien wystarczyć! Lina była nylonowa – silna jak diabli!

E, tam” – Craiga ogarneły wątpliwości - „Leif – czy to warto? Do cholery z nim! Wystarczy mi myślenie o moim trucku – po co mi jeszcze zabity łoś?!”

Ale Leif był twardy i zdeterminowany! „Co ty Craig? Pewnie, że warto! Samo poroże! A skóra? A mięso?! Wiesz jakie to będą steki???”

No i ruszył ale nie ujechał nawet stu metrów i już było widać, że nie da rady. Quad targał się jak ogier w uprzęży, Leif szalał w jedną i drugą stronę ale co tu dużo gadać – teren był za mokry, za grząski, za torfiasty, za błotnisty. Pełen skołtunionych, splątanych traw i krzewów – mocnych jak sizal, wkręcających się w koła, oblepiających podwozie, łapiących za każdą część maszyny jakby nie były roślinami ale strażnikami broniącymi intruzowi wstępu na obcy teren.

W końcu Leif zlazł z quada i powoli, z liną na ramieniu przywlókł się z powrotem. Zaczepili linę i wydarli quada z bagna. Potem usiedli żeby zapalić i wypić kawę z termosu. Zatrzymało się też dwóch kierowców, którzy jechali z tartaku. Wszyscy już o wszystkim wiedzieli więc postali tylko chwilę, pośmiali się z chciwości Leifa i pojechali. Przyjechał tak jak poprzedniego dnia radiowóz ale policjanci także nie dawali wielkich nadziei na wyciągnięcie trupa.

A właśnie zaczął siąpić deszcz. Nic wielkiego ale na północy takie siąpienie może trwać i pięć dni więc zabrali się z powrotem i pojechali do Hearst zobaczyć co z truckiem. Było już późne popołudnie. Jeszcze tuż przed odjazdem rzucili okiem na bagna. Kruki krążyły i krakały paskudnie tak, że miało się wrażenie jakby krakały na czyjeś nieszczeście albo śmierć. Deszcz padał coraz gęstszy i trzęsawiska okryła mgła niemgła – jakby sadź czy mokry tuman, który otulił widnokrąg, busz i łosie truchło.

A kruki ciągle zawodziły zawodzącym krakaniem jak spadkobiercy zebrani wokół łóżka umierającego i czekający aż ten zamknie oczy i przyjdzie wreszcie czas żeby rzucić się na wytęsknioną schedę.

W warsztacie było gorzej niż się tego można było w najgorszych snach spodziewać. Po dokładnym przeglądzie okazało się bowiem, że uderzenie było tak silne, iż naruszyło całą strukturę nadwozia. Niby nic – zderzak, reflektory, chłodnica ale w rzeczywistości maska była przesunięta, na słupkach kabiny widniały rysy, pękły też dwie podpory silnika i niby wszystko się trzymało ale na słowo honoru. Craig był prawie zrozpaczony.

To może potrwać i tydzień” - mechanik starannie wycierał ręce brudną szmatą. „Może więcej – bo jak nie dostanę części to nic nie mogę ruszyć. Pogadaj z blacharzami bo w międzyczasie mogą robić blacharkę”.

Body-shop był o dwa domy dalej więc Craig poszedł pertraktować a Leif został.

To jak to naprawdę było z tym łosiem?” - mechanik spytał jakby od niechcenia.

Leif zrobił duże oczy. ”Jak to jak? Normalnie. Craig jechal rano, byk wpadł mu pod koła i tyle.”

I co – sam odszedł w busz, przeszedł pół mili i dopiero wtedy padł?” - mechanik wolno zapalił playersa - „przecież ja widzę co jest! Co ty myślisz, że ja tu nigdy nie miałem trucka rozbitego przez łosia? Takie zniszczenia jak tu to jest poważna rzecz! Tu może być kilkanaście tysięcy dolarów do zaplacenia! Po takim uderzeniu żaden zwierzak, żeby nie wiadomo jak ciężki nie odszedłby stamtąd o własnych siłach! To ci gwarantuję! Jeśli dał radę przejść pół mili po bagnach to jak tak myślę, że on jeszcze żyje...”.

Żyje???” - Leif aż się zachłysnął. „Jakie <żyje>??? Toż sam widziałem przez dobrą lornetkę, że leży jak kłoda i od wczoraj ani drgnął!”

Co ty buddy może wiedzieć o drganiu czy niedrganiu” – uśmiechnął się mechanik – „ja jestem stąd – z rezerwatu nad Murchison Lake i wychowałem się nad Wababimiga Valley i wierz mi, że widziałem niejedno! Taki byk może przeleżeć w buszu tydzień a ciągle jeszcze będzie się w nim życie tliło! A dlaczego ptaki go nie dopadają – co? One wiedzą, dobrze wiedzą!”

Leif aż się wzdrygnął. „Co wiedzą???”

Ale wtedy właśnie Craig wrócił od blacharzy i rozmowa się urwała.

I tak się kończył czwartek 5-go sierpnia 2010. Craig i Leif pojechali do Homepayne a nad wielkim łosiem leżącym nieruchomo na mokradłach Pagwa River kruki niezmordowanie czekały...



Lało cały weekend. Wszystko rozmiękło, nabrzmiało wodą a na drodze prowadzącej z tartaku do Pagwa zrobiło się ślisko. W poniedziałek Craig pojechał kompanijnym truckiem w trasę a „biedny” potrzaskany Kenworth został w garażu czekając na części. Leif natomiast wziął parę dni wolnego. W firmie powiedział, że jedzie na rybki. W poniedziałek 9-go sierpnia rano wrócił na miejsce wypadku. Taki już był. Jak sobie coś nabił do głowy to musiało być zrobione żeby nie wiedzieć co.

Z Craigiem znali się prawie od zawsze bo wychowali się razem w South Porcupine koło Timmins. Razem w szkole, potem trochę tu, trochę tam aż wreszcie wspólna decyzja żeby kupić trucki i jeździć. Ta decyzja przyszła całkiem naturalnie bo ich ojcowie też jeździli i jakkolwiek każdy gdzieindziej to rodziny były w kontakcie, chłopcy wzrastali wśród truckerskich spraw, radości i problemów.

Co do naszej znajomości to Craiga poznałem z piętnaście lat temu. Braliśmy akurat towar w jednej firmie. Dobrze się gadało, wypiliśmy kawę w Tim Hortons i tak się zaczęło. Craig umiał ciekawie opowiadać a ja – niewiadomo dlaczego zawsze zakochany w północnych sprawach – słuchałem go z przyjemnością. Potem dzwoniliśmy do siebie od czasu do czasu żeby opowiedzieć „co słychać” a jeszcze potem gdy pod „truckerskie strzechy” zawitały komputery pisaliśmy e-maile. Tak jest do dziś. Craig rzadko pisze ale jak już zacznie to końca nie ma i przysyła mi całe epistoły. Lubi pisać a jeszcze bardziej przysyłać różne ciekawostki, zdjęcia i dowcipy. W gruncie rzeczy lwia część tej relacji pochodzi od niego.

Poza tym Craig jest dobrym mechanikiem. Domorosłym. Czuje trucka i umie wiele zrobić ale tym razem - po zderzeniu z łosiem - Kenworth wymagał garażu z prawdziwego zdarzenia i profesjonalnej opieki. Tego nie dało się zrobić w domu na podwórku.

No więc wracam do łosia.

Leif wrócił na miejsce wypadku. Droga była pusta. Zatrzymał swojego Forda na poboczu i prześlizgnął się lornetką po buszu.Zaraz też zobaczył, że na miejscu gdzie leżał łoś az się kłębi od kruków.

Już go muszą żreć” - pomyślał. „Już go dopadły! Fucking crows! Nasze steki przepadły. Skóra też! No ale poroża nie zjedzą!” - pocieszył się.

A na bagnach aż się gotowało i Leif przysiągłby, że słyszy łopot skrzydeł, gardłowe krakania a nawet łapczywe przełykania łosiego mięsa. Tak naprawdę to szumiący deszcz tłumił wszelkie odgłosy ale zza chmur błyskało już tu i owdzie blade słońce i można było mieć nadzieję na pogodne popołudnie. Ileż w końcu może lać?

Tysiąc piećset funtów mięsa przepadło!” - Leif zgrzytał zębami i gapił się ze wzrastającą złością na kruczą ucztę. „To może ten mechanik z Hearst miał rację? Może byk cały czas żył i zdechł dopiero teraz? Bo dlaczego kruki czekały pełne trzy dni? Przecież kojoty nie mogły ich odstraszyć! Ani lisy!”.

Prawdą było, że tak przedtem myślał i mówił ale to było trochę bez zastanowienia bo przecież kruki nie boją się kojotów a na pewno nie wtedy gdy są w takim stadzie. Leif przypomniał sobie, że którejś zimy stado głodnych kruków zaatakowało postrzelonego jelenia i nie pozwoliło nikomu podejść aż zżarło go żywcem. To znaczy „żywcem” do pewnego momentu bo jeleń nie przetrzymał i w pewnym momencie „wziął” i przeniósł się do jeleniego raju zostawiając krukom resztki swojej doczesności.

Tak było! Leif polował wtedy nad Ogoki River. To było parę lat temu. Craig pisał mi o tym szczegółową relację. On sam rzadko polował bo jego dziewczyna każdą wolną chwilę chciała go mieć dla siebie. Niewiele tego było bo Craig stale był w trasie.

No więc tamtej zimy Leif polował i postrzelił jelenia ale jeleń uszedł. To była połowa lutego i nad Ogoki hulało polarne zimno. Jeleń szedł wzdłuż brzegu i męczył się okropnie. Źle był strzelony – oj źle! Leif był wściekły na siebie więc gonił go żeby dobić i skończyć. Już był niedaleko i składał się do strzału ale właśnie wtedy zobaczył nadciągające ptaszyska. Były ich setki! Całkiem jak teraz! Spadły na rannego jelenia jak huragan i dosłownie pokryły biedaka chmurą i czarnym trzepotem. Leif strzelił parę razy ale na niewiele się do zdało a do tego w tym samym momencie parę z tych paskudnych ptaków zaczęło go regularnie atakować! Tak, tak – z krukami nie ma żartów!

Leif stał na skraju drogi i patrzył przez lornetkę gdy tuż koło Forda zatrzymał się duży camper. Amerykanie.

Od słowa do słowa historia została opowiedziana po raz niewiadomo który, przeanalizowana i przeżuta.

To poroże warte jest odzyskania” – powiedział na zakończenie jeden z nich. „Daleko jest i nie wszystko widać ale wyglądają na ogromne! Można by je nieźle sprzedać albo powiesić na ścianie!”

I na tym się skończyło.

Resztę tygodnia Leif spędził na rybach, zapuścił się nawet nad Kenogami i złapał parę całkiem sporych okazów.

Nad Pagwa River wrócili z Craigiem dopiero we wtorek 17-go sierpnia.



Łoś z Pagwa River (4).

Co by nie powiedzieć mijały już dwa tygodnie od zderzenia. Truck był zrobiony i nawet nie wyszło tak źle bo ubezpieczenie pokryło lwią część a producent „moose bar” zaproponował Craigowi dobrą cenę za wspaniałą, aluminiową osłonę montowaną z przodu trucka. To właśnie powinno być zrobione dużo wcześniej bo gdyby było to cała sprawa wyglądałaby jak chlebuś z masełkiem. Co prawda mechanik z warsztatu był innego zdania i miał jakieś tam swoje zwidy, że z tym łosiem to „coś było nie tak” ale ani Craig ani Leif już go nie słuchali tylko wzięli trucka i ruszyli z kopyta do tartaku. Roboty było do czorta a te dwa tygodnie trzeba było jakoś odrobić. Craig jeździł co prawda kompanijnym truckiem ale to był mordęga i dużo mniejsze pieniądze. Jako owner-operator wyciągał nawet do trzech tysięcy tygodniowo a jeżdżąc jako „kompanijny” - mniej niż połowę tego.

Mimo pośpiechu zatrzymali się na drodze w miejscu wypadku. Busz wygladał spokojnie. Ptaki odleciały a wielkie poroże łosia widać było wyraźnie. Wyglądało jak dwie ręce z rozczapierzonymi palcami skierowanymi ku niebu.

Leif znowu się napalił zeby je wydostać, przypomniał rozmowę z przejeżdżającymi Amerykanami i zdecydował, że żeby nie wiedzieć co to dostanie się do zwierzaka i obetnie te piękne rogi.

I rzeczywiście – w sobotę 21 sierpnia – spróbował ponownie.

Tym razem udało się!

Powoli bo powoli, badając ostrożnie teren przeszedł pół mili i dopadł łosia. Craig stał na drodze jako ubezpieczenie. Tym razem woleli nie ryzykować z quadem.

Jak się okazało łoś nie był całkiem zjedzony. Leif mówił, że to chyba niedźwiedź wystraszył kruki i sam się zabrał do lunchu a potem coś innego musiało wystraszyć misia bo zostało jeszcze sporo mięsa co mogło wskazywać albo na to, że miś się przejadł albo, że ktoś go przegonił! Leif – stary myśliwy i obeznany z życiem lasu i zwierząt – widział ślady niedźwiedzia na ziemi i na łosiu. Poszarpane mięso. Nie dziobane ale poszarpane. Uczta przerwała się nagle.

Ale któżby przestraszył niedźwiedzia? Tylko człowiek! Przecież nic innego!

No ale to było tylko takie gadanie Leifa, który siedział na skrzyni Forda i opowiadał Craigowi co tam zobaczył.

Leif nie mógł odrąbać tych „łopat” więc odciął cały łeb, zaczepił linę a Ford zrobił resztę. Wielki łosi łeb sunął po trawach, zaczepiał się o chaszcze ale w końcu Craig wyciagnął go na drogę. Leif postępował tuż za nim żeby w razie czego pomóc gdyby łeb gdzieś się zaczepił. Wreszcie wszystko było skończone.

Leb był rzeczywiście monstrualny! Leif mówił, że co do wagi to też się pomylił. Według jego oceny łoś mógł ważyć blisko tysiąc osiemset funtów a jeśli tak to byłby to największy byk jakiego kiedykolwiek widziano na kontynencie.

Najgorsze było to, ze przy obcinaniu łba Leif skaleczył się w rękę. Głęboko. Pracował swoim myśliwskim nożem bo nie wziął siekiery. Ciężki i ostry nóż zsunął się po kości i uderzył w dłoń. Leif oblizał ranę, wytarł w koszulę i obcinał dalej aż skończył. Przez ten czas i podczas wleczenia łba przez krzaki rana krwawiła mocno ale Leif wycierał ją co i rusz o ubranie a parę razy o ten wleczony łeb, na którym było jeszcze trochę miękkiej sierści.



Łoś z Pagwa River (5).


Wszystko to Craig opowiadał mi w czasie prawie godzinnej rozmowy telefonicznej pod koniec sierpnia. Dużo tam było „f...” i „sh..” i innych „upiększeń” ale nie można się było dziwić bo sytuacja faktycznie była trochę nerwowa, Craig przeżywal całe zdarzenie jeszcze raz a w ogóle to chciał się wygadać.

Potem była cisza i żadnych telefonów. Tak zeszło do połowy września. Wtedy właśnie pojechałem na krótko do Polski na koleżeński zjazd. Tak naprawdę to był minizjazd bo kilku kolegów nie dojechało ale i tak było super miło. Stasio Skrzypek – nasz klasowy kolega – rzutki i znany przedsiębiorca przygotował wszystko w swoim ośrodku wypoczynkowym w Gordejkach na Mazurach. Miejsce położone wśród jezior i doskonale wyposażone więc bawiliśmy się jak królowie!

Miło się było zobaczyć po przeszło czterdziestu latach więc wracałem z prawdziwym żalem. Jadąc z powrotem przez lesiste okolice w kierunku Warszawy widziałem całe szeregi sprzedawców, którzy oferowali grzyby! Najlepsze na świecie! Nie wiadomo skąd i dlaczego przypomniało mi to Ontario i jakoś bezwiednie wróciłem myślą do Craiga i jego przygody.

3-go października byłem już w domu i przesłuchiwałem wiadomości zostawione na automatycznej sekretarce. Między różnymi innymi były cztery od Craiga! Od razu poczułem się jakby mnie ktoś kopnął w brzuch! Coś się musiało stać!

I rzeczywiście!

Zadzwoniłem. Miałem szczęście bo Craig akurat dojeżdżał do Whitby więc umówiliśmy się, ze dojadę i pogadamy. Tak też się stało.

Okazało się, że Leif jest w szpitalu – i to nie w jakimś prowincjonalnym ale w do Montrealu. To skaleczenie ręki nie chciało się goić. Leif przez kilkanaście dni bagatelizował sprawę, zaklejał plastrami i owijał bandażem a potem psikał „newskin” ale to już nic nie mogło zmienić – chyba na gorsze – bo rana obrzękła w jakiś dziwny sposób, zrobiła się żółto czarna, lekarze w Sault wystraszyli się i wezwali helikopter. Potem był lot do Montrealu i wzięcie w profesjonalne obroty badań i analiz. Ale Leif i tak nie czuł się już dobrze a nawet trzeba powiedzieć – dużo gorzej. Craig odwiedził go dwa razy ale przecież miał normalną robotę więc nie mógł siedzieć bez końca w Montrealu. Zresztą co by to dało? Pod koniec września – akurat wtedy gdy bawiłem się z kolegami w Gordejkach na Mazurach – Leif był już w naprawdę złej formie a lekarze dalej nie mieli jasnej diagnozy!

Olbrzymi łosi łeb wisiał w tym czasie w garażu dziewczyny Leifa. Sheila – bo tak się nazywa – mieszka w Hearst w domu swojego dziadka. Z Leifem są już od dobrych paru lat ale na wesele się nie zanosi bo Shiela nie ma jeszcze rozwodu ze swoim ex.

Craig prosił dziadka żeby nic nie ruszał i poczekał aż Leif będzie na chodzie i sam zadecyduje co robić ale tak naprawdę nie było co czekać bo łeb zaczął cuchnąć i resztki mięsa zaczęły odpadać od czaszki. W tym stanie rzeczy Craig, Sheila i dziadek zdecydowali oczyścić głowę i już mieli się zabierać do roboty ale właśnie wtedy przyjechało w towarzystwie policji dwóch lekarzy z Montrealu, żeby obejrzeć na czym to się Leif skaleczył. Chcieli też wziąć próbki.


Łoś z Pagwa River (6).


Wszystko było robione w rękawicach, w maskach na twarzach i z wielkimi ostrożnościami. Sheila patrzyla na lekarzy ze zmartwiałą twarzą i ciagle pytała co będzie z Leifem. Lekarze jak to lekarze nie puszczali pary z ust i za wyjątkiem ogólnikowych pocieszeń nic nie mówili.

Chory jest pod troskliwą opieką i szpital robi wszystko żeby poprawić jego samopoczucie!”

Głupoty! Sheila czuła, że coś jest nie tak ale co mogła zrobić?

W Kanadzie wszelkie decyzje podejmowane są w żółwim tempie! W każdej dziedzinie! Nigdy nie mogłem tego zrozumieć. Być może jakieś stare, angielskie zwyczaje opatulone londyńską mgłą, która zwalnia działania? W sprawie jakiejś jasności co do choroby Leifa było tak samo. Nikt nie chciał nic powiedzieć!

Jeszcze nie mamy wyników analiz! Jak będą to nie omieszkamy poinformować!”

A chory w początkach listopada ważył już tylko 180 funtów! Z 220-stu! Coś strasznego! Czterdzieści funtów w ciągu sześciu tygodni!

Sheila rwała włosy z głowy!

W tym czasie Craig dostał kurs do Thompson w Manitobie. Z Hearst to są opętane dwa dni jazdy. Niby można zrobić w 23 godziny ale nie truckiem i nie w listopadzie. Jechał z ładunkiem stali dla tamtejszej kopalni. W jedną stronę dwa dni, na miejscu tez dwa a potem jeszcze „skok” do Saskatoon po powrotny ładunek do Sudbury, powrót – w sumie prawie dwa tygodnie!

W Pagwa River leżał już świeży śnieg, który równo i czysto pokrył bielejące kości zabitego w sierpniu łosia.

Dziadek Sheili czyścił w międzyczasie wielki łeb. Trwało to i trwało ale to jest operacja, której nie da się przyśpieszyć. Zaczął od gorącej pary a potem w starej wannie wolno kąpał i delikatnie skrobał kość. Mięso odpadało wolno.

Dzwoniłem od czasu do czasu do Sheili żeby dowiedzieć się czy ma jakieś nowe informacje o Leifie i w trakcie tych rozmów dowiedziałem się o nowej zagadce. Otóż w trakcie tego mycia i wybielania łosiej czaszki dziadek znalazł dwa pociski na pół zagłębione w kości. Tuż nad lewym okiem. Tkwiły mocno i dziadek musiał użyć obcęgów żeby je wyrwać. Winchester. 300 Magnum 1964. Co za cholera? Łoś nieslychanie rzadko dożywa trzydziestu lat. Może ktoś trzymał stare pociski i użył ich w czasie polowania? Kto to wie? W każdym razie znalezisko było interesujące.

Korciło mnie żeby pojechać do Hearst i obejrzeć czaszkę ale z Toronto to jest przeszło dwanaście godzin jazdy a przy śniegu to może i dłużej. Na taką eskapadę nie miałem czasu bo przed Bożym Narodzeniem robota goniła nas dniem i nocą i nie mogłem sobie pozwolić na wakacyjki – tymbardziej, że 2010 nie był najlepszy!

A Leif leżał cały czas w montrealskim szpitalu. Wysoką cenę płacił za łosią głowę!


Łoś z Pagwa River (7).


Dziś jest 21-go lipca 2011 i tropikalne upały spadły na południowe Ontario. Piszę tę relację w moim trucku czekając na ładunek do Corner Brook a na zewnątrz +38 C!

Jakżeż inaczej było siedem miesięcy temu gdy w połowie grudnia 2010 zadzwonił do mnie Craig. Pewnie, że inaczej! Kanadyjska zima pukała już żwawo do naszych drzwi a w Manitobie skąd dzwonił to już nie tyle pukała co rozpanoszyła się na dobre.

Tak jak wspomniałem pod koniec listopada Craig dostał kurs do kopalni w Thompson.


Może się wydawać, że opowiadając o tym odbiegam od głównego tematu łosia ale wierzcie mi, że ten kurs do Manitoby ma istotne znaczenie w sprawie.


No więc Craig zadzwonił z drogi. To był pewien problem bo Craig jadąc nudził się jak pies w studni i opowiadał rozwlekle co i jak a mnie paliła się ziemia pod nogami bo robiłem dostawy na mieście i czas wisiał nade mną jak gilotyna i nie miałem czasu na długie rozhowory. Ale sprawa była na tyle poważna, że zatrzymałem się i przegadaliśmy przeszło godzinę. Przede wszystkim chciałem się dowiedzieć czegoś o Leifie ale Craig nic nie wiedział i dzwonił z czymś innym.

Otóż po wyjeździe z Winnipegu wysiadło mu ogrzewanie w trucku. Był już niedaleko Eriksdale – prawie dwie godziny od Winnipegu i nagle poczul zimno. W ogóle to od tego sierpniowego wypadku z łosiem Kenworth nie był tak jak dawniej. Niby wszystko zostało naprawione porządnie i fachowo ale coś tam nie grało. Był problem z elektroniką i od czasu do czasu zegary wariowały i silnik przerywał. To były tylko sekundy i Craig nigdy nie wiedział kiedy to występuje. To było najgorsze bo jak przyjeżdżał do garażu to wszystko było w jak najlepszym porządku i mechanicy nie mogli się doszukać problemu. Komputer był w porządku a jednak coś nie grało. Tak jak z bolącym zębem: przestaje boleć z chwilą wejścia do dentystycznego gabinetu.

Jechać w grudniu na północ bez ogrzewania pachnie zwykłym samobójstwem więc Craig cofnąl się do Winnipegu żeby u dealera naprawić wszystko na sto procent. Dwie godziny do Eriksdale, dwie godziny z powrotem do Winnipegu i już zrobiło się popołudnie. Najgorsze jednak było to, że z chwilą zbliżania się do miasta ogrzewanie zaczęło doskonale funkcjonować. Mimo to Craig zajechał do dealera.

Już był cały dzień do tyłu a jeszcze wcale nie był pewne czy wyjedzie następnego dnia.

To wszystko wytrąciło go z równowagi i w telefonie całą winę zwalał bez przerwy na tego „f...ing” łosia. W ogóle wszystko było „f...ing” i były chwile, że nie bardzo rozumiałem o co mu chodzi. Ale coś go tam gryzło więc czekałem żeby się wygadał. Nie trzeba było długo czekać.

Wiesz Marcin – mówił szybko – ten łoś co go walnąłem w Pagwa to musiał być jakiś duch! Ty wiesz, że ja go tu widziałem???”

No, tego było troszeczkę za dużo!

Ty durny paranoiku – krzyknąłem niezbyt grzecznie - może widziałeś jakiegoś łosia ale bądź pewien, że ten twój to gnije na bagnach a jego łeb gotuje się u dziadka Sheili w wannie!”

Już mnie ta cała rozmowa zaczęła zdrowo denerwować.

Ale zaraz potem wystraszyłem się solidnie jak Craig powiedział spokojnie:

Nie Marcin – to nie był żaden inny – to był ten mój – z Pagwa River! Poznałem go od razu! Stał spokojnie na środku drogi i jeszcze chwila a walnąłbym go jeszcze raz ale jakoś mi zniknał!”

I wtedy zrozumiałem, że z Craigiem coś jest nie tak!

Łoś z Pagwa River (8).


Bardzo szybko jednak okazało się, że „durnym paranoikiem” jestem ja sam! Craig zaśmiewał się z mojej łatwowierności.

Toż ty już kompletnie nie masz poczucia humoru – co?” - śmiał się do słuchawki.

Myślałeś, że rzeczywiście zobaczyłem tego „mojego” łosia z Pagwa, ha, ha, ha? No mniejsza z tym. Trochę cię rozumiem bo przecież ten sukinsyn mało nie zabił Leifa! A do tego wszystkiego do dziś nie wiem co znaczą dwie kule w jego czaszce?!? No chyba, że dziadek jak ję czyścił wypil za dużo i coś mu się przewidziało?!”

I na tym mniej więcej skończyła się nasza przedświąteczna rozmowa z Craigiem. Już po Nowym Roku dowiedziałem się, że mimo usiłowań nie zdążyl do domu na Święta. Tak to czasem jest z tą naszą pracą. Z kopalni w Thompson pojechał do Saskatoon ale tam czekał na ładunek dwa dni potem do Toronto – tak, że w Hearst wylądował dopiero w styczniu.

Właśnie wtedy z Montrealu przyszła wreszcie dobra wiadomość, że Leif ma się lepiej.

Chłopak schudł okropnie ale widać już było, że najgorsze za nim. Sheila nie posiadała się z radości.

W maju miałem e-mail, że zaczął już jeździć!

No i to chyba wszystko. Na razie. Jak zwykle w życiu – nie ma jakiegoś ekscytującego zakończenia ale z całą pewnością historia tego zderzenia była przestrogą dla wielu. Jedziesz na północ – bądź odpowiednio przygotowany i „oczekuj nieoczekiwanego”.

Acha i jeszcze jedno. Korzystając z paru dni wolnego pojechałem w czerwcu nad Pagwa River. Mimo wszystko. Chciałem te ż zresztą odwiedzić Leifa, zobaczyć łosi łeb i w ogóle obejrzeć tamte miejsca.

To była miła wycieczka bo jechałem mało uczęszczanymi drogami 129, 101 i 631. Puste drogi wijące się wśród lasów. Piękny, spokojny kraj. I wszystko byłoby dobrze gdyby nie to, że od czasu do czasu mimo woli rozglądałem się z pewną obawą czy gdzieś zza drzew nie wyjdzie na mnie ogromny, brodaty łoś – prawdziwy pan i władca tych okolic – Łoś z Pagwa River!

Marcin63
Wasze komentarze (0) »
Skomentuj »

etransport.pl - nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi zamieszczanych przez użytkowników Forum i autorów publikacji na stronach parking.etransport.pl. Osoby zamieszczające wypowiedzi i publikacje naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.