Lunch
Mickey "The Frenchman" był bity przez
swoją żonę. Na pewno. Widzieliśmy to po siniakach na jego twarzy, po głębokich
zadrapaniach na rękach a przede wszystkim - co tu dużo gadać - Mickey sam o tym
mówił. Jakby szukał naszej sympatii. Wyglądało na to, że opowiadania o tych
małżeńskich awanturach były dla niego jakimś masochistycznym samobiczowaniem.
Czym by jednak nie były to i tak nie trafiały za bardzo do naszych serc.
Kierowcy słuchali, ale potem sarkali, że Mickey jest głupi i przez swoją
niewolniczą uległość uwłacza wszystkim mężom.
Chłopak pochodził
z Quebecu i właśnie dlatego
"zarobił sobie" u nas na tego "Frenchmana". Ralph Pepnic
- stary kawalarz i prześmiewca dodał do
tego "The", bo ile razy zobaczył
Mickey'ego w jego Freightlinerze wykrzykiwał:
-O, jedzie słynny
trucker z Quebecu - Mickey! Mickey - THE Frenchman!
I tak już
zostało.
Po upadku naszej
macierzystej firmy Cottrell Transport
jeździliśmy razem w nowej kompanii, dla której nie mieliśmy ani serca
ani jakiegokolwiek szacunku. To była praca na przetrwanie, bo każdy z nas
szukał czegoś stałego i dobrego.W międzyczasie trzeba było jednak coś robić żeby przynieść do domu czek, zapłacić
rachunki, mortgage i utrzymać rodzinę.
No więc - tak jak
powiedziałem - żona naszego "Frenchmana" tłukła go bez litości i to tym okrutniej, że
jedną ręką biła a w drugiej trzymała telefon i wrzeszczała:
- Tylko mnie
dotknij i zaraz dzwonię 911 !!!
A Mickey nie mógł
sobie pozwolić na kłopoty z policją, bo to mogłoby go doprowadzić do rozdzielenia z dziećmi, a te Mickey kochał bez pamięci. Zresztą nie tylko to...
Za co go biła? A
za wszystko! Że przynosi mały czek, że nic w domu nie robi, bo
"nigdy" go nie ma, że jest z Quebecu i mówi z akcentem, że nie kupił
chleba...
A co miał robić?
Pracowaliśmy po czternaście, szesnaście godzin na dobę a czasami jeździliśmy w
dalszą trasę na parę dni - człowiek miał szczęście gdy raz, dwa razy w tygodniu
mógł zobaczyć dzieci...
Mickey spłodził dwójkę w jednym z dość krótkich
okresów kiedy z żoną było jako tako, co wcale nie znaczy, że dobrze. Tak
naprawdę to dobrze nie było nigdy. W ogóle ich historia była jak
zwariowana kolejka w lunaparku. Góra dół, dół góra.
Mickey opowiadał to wszystko z bólem, złością i
goryczą, a przy tym z jakimś ogromnym
żalem. Klął, wyzywał swoją ciemiężycielkę od suk, kurew, diablic, czarownic i
tak dalej, ale czuło się, że rzuca tymi
wyzwiskami bez przekonania. Chłopcy
mówili mu na CB setki razy, żeby rzucił wściekłą babę w cholerę i poszukał
sobie innej, ale Mickey zaczynał o dzieciach i że nie może i że to i tamto. Po
takich gadaniach odechciewało się nam
dawać jakichkolwiek rad, bo widać było
wyraźnie, że chłopak jest jakiś otumaniony, zahukany, albo zaślepiony.
- Chce, to niech
cierpi - mówili kierowcy - jak głupi to co można zrobić?
Niektórzy
podejrzewali, że baba ma na niego jakiegoś haka i dlatego może sobie na tyle
pozwolić, ale to były tylko takie głupkowate domysły.
Któregoś jednak dnia
ujrzałem w tym chorym związku coś więcej.
Zdarzyło się nam pogadać
trochę dłużej i przede wszystkim nie na rozplotkowanym CB, tylko - jak to się
mówi - twarzą w twarz.
Któregoś dnia braliśmy
ładunki w tym samym czasie, od tego samego klienta.
Goodyear w Bowmanville. Tak zwani
"lumpers" ładowali
nasze naczepy, mieliśmy trochę czasu więc poszliśmy na kawę.
Ledwo usiedliśmy
w Country Style Donut Shop i wzięli coś
do picia, Mickey zaczął mówić o żonie. Gadał, gadał, szarpał się i przeklinał, aż
nagle w jego oczach zobaczyłem łzy.
- Kocham ją -
wiesz? Kocham tą kobietę... Nie mogę jej zostawić, bo to by było tak jakbym się
odciął od powietrza...
- No przecież
traktuje cię jak śmiecia - próbowałem coś tłumaczyć - nie ma dla ciebie
litości!
- To nic, to nic
- wiesz - jej też nie jest za lekko. Ja cały czas w tej cholernej robocie, ona
sama z dziećmi...
- To co chcesz
zrobić Mickey? - pytałem. Co ty chcesz zrobić? Przecież tak nie możesz żyć!
Dzieci dziećmi, ale w takim związku to ty sobie życie marnujesz!
- Ee tam, ja mogę
dużo wytrzymać i ja wiem, że ona mnie kocha, tylko tego okazać nie umie! Ale
kiedyś okaże! Na pewno!
I już wiedziałem,
że nie ma co dalej mówić, ani tłumaczyć, ani drążyć. Zresztą przyszło mi do
głowy, że w życiu nigdy tak nie ma, że wina leży tylko po jednej stronie. Kto
wie co tam naprawdę jest?
Czas mijał, jeździliśmy
bez przerw i urlopów. Każdy chciał "utrzymać głowę nad powierzchnią
wody". O Mickey gadaliśmy coraz mniej. On sam też przycichł, przygasł, ale
to milczenie też świadczyło o tym, że w ich związku nadal jest tak jak było.
I nagle wydarzyło
się coś, co wszystko zmieniło o sto osiemdziesiąt stopni.
Był lipiec,
gorąco i duszno. Jednego ranka Mickey przyszedł jak zwykle do pracy i gdy przechodził koło
mojego trucka zobaczyłem, że niesie małą papierową torebkę. Otworzyłem okno i
krzyknąłem:
- Hej Mickey -
coś nie za duży lunch dziś wziąłeś! Co to na diecie jesteś?
A Mickey spojrzał
na mnie jakby nie zrozumiał, ale zaraz popatrzył na niesioną torebkę i aż
zaklął.
-Cholera! Toż to
przecież lunch mojego chłopaka do szkoły! Jak ja się tak mogłem pomylić! Shit,
shit...Coś rano nie myślałem jak trzeba i wziąłem z lodówki jego lunch. A
przecież przygotowałem sobie jedzenie! Co on biedaczek będzie miał???
Stał zagubiony,
niezdecydowany, jakiś biedny i bezradny. Już chciałem coś powiedzieć, coś
poradzić, gdy wtem na plac wjechała mała
Honda. A Mickey aż się skulił. Poznał samochód żony.
Honda podjechała
do nas.Pierwszy raz zobaczyłem osławioną żonę Mickey'ego.
A ona wyszła z
auta, podeszła do męża i podała mu dużą torbę. Nie słyszałem co mówiła, bo
siedziałem w trucku i silnik już chodził. Mickey stał jak słup soli. A potem
wzięła od niego małą torebkę z dziecięcym lunchem i pocałowała go w policzek. Wsiadła
do Hondy i już ruszając otworzyła okno i wesoło pomachała Mickey'emu.
Mickey "The
Frenchman" stał. Wysiadłem z trucka i podszedłem. Mickey stał jak posąg,
ale jego twarz promieniała niewysłowionym szczęściem. Taką twarz mógł mieć tylko ktoś komu już na
szafocie ogłaszają ułaskawienie!
- To twoja żona?
- spytałem.
- Tak...
- Wygląda na
całkiem fajną babkę. To ona tak cię maltretuje???
Mickey ocknął się
trochę.
- Lunch mi
przyniosła - zaczął - lunch mi przyniosła i pomachała... Pomachała...
- I pocałowała -
dodałem.
- Pocałowała -
szepnął Mickey.
Minęło kilka dni.
Wróciłem z trasy. Zaparkowałem trucka i szedłem w kierunku mojego auta. Paru
kierowców siedziało przy wejściu do "lunch room". Jednym z nich był
Mickey, ale innych nie znałem. Musieli przyjechać ze Stanów. I usłyszałem strzęp
rozmowy. Ktoś coś opowiadał, był wzburzony i jakby zły, a wtedy Mickey
powiedział głośno, może nawet głośniej
niż było trzeba:
- Ja to mam
szczęście. Mam szczęście. Moja kobieta nie taka. Lunch mi do roboty przywozi...
potem buzi-buzi... A jak odjeżdża to zawsze mi pomacha! Zawsze!
Skomentuj » |
etransport.pl - nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi zamieszczanych przez użytkowników Forum i autorów publikacji na stronach parking.etransport.pl. Osoby zamieszczające wypowiedzi i publikacje naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Przeczytaj inne teksty Marcina63