Przyjaciele
Z werandy domu widać było Folly
Bay. Siedzieli w swoich bambusowych fotelach, pili Red Stripe i godzinami patrzyli na zatokę.
Sam
ssał ogryzek cygara a Vern palił miejscowe Marlboro, które na Jamajce jest zupełnie inne niż to w Kanadzie.
Świnie chodziły wolno. Mieli ich
ze trzydzieści. Jadły trzcinę cukrową, piły mnóstwo wody i tak tyły, że
niektóre przewalały się na boki, bo nie mogły utrzymać ciężaru cielsk.
Co jakiś czas Sam zabijał jedną z
nich, potem sprawiał i zawoził do miasteczka na sprzedaż. Część mięsa zatrzymywali dla siebie, bo czasem gdy nudziły się im kurczaki, smażyli na węglach pork chops, które po tej jedzonej przez świnie cukrowej trzcinie,
były delikatne i słodkawe.Nie takie jak
kanadyjskie.
Na Jamajkę przyjechali zaraz po
Wietnamie. Zatrzymali się co prawda w
Toronto, ale na krótko. Prawdę mówiąc nie wiedzieli co robić. Byli rozbici i
potwornie zmęczeni. Zmęczeni wojną, która trwała tak długo i tak bezsensownie.
Zmęczeni brakiem jakichkolwiek planów co
robić a przede wszystkim okropną pustką. Za długo to trwało. Stanowczo za
długo!
Na wojnę zgłosili się jako
ochotnicy. Nie byli wyjątkiem. Kanadyjczycy garnęli się do tej nieswojej wojny tysiącami,
wymijając na granicy amerykańskich
przeciwników wojny, którzy przekraczali ją w odwrotnym kierunku uciekając
przed poborem i szukając azylu w Kanadzie.
Zgłosili się na ochotnika, bo byli
młodzi i głodni świata.
W Detroit zgłosili się do punktu
poborowego i tak się zaczęło. Zaraz potem dwumiesięczne piekło boot camp w czasie którego zwątpili w jakikolwiek
sens podjętej decyzji, a jeszcze później kilkanaście tygodni przyśpieszonego treningu w Marines
Corps San Diego, gdzie ostatecznie zwątpili nie tylko w sens podjętej decyzji,
ale w sens życia w ogóle. W parę miesięcy po tym diabelskim horrorze
siedzieli już w samolocie do Sajgonu. Marines!
Znali się od zawsze. Ostatecznie wychowali się na
tej samej ulicy w Scarborough. Razem szkoła, potem praca w Randall Transport i właśnie wtedy ta decyzja o wojennej
"przygodzie".
W Randall jeździli głównie do Montrealu i Ottawy. Z Montrealu
dostawali kursy do New Jersey i w czasie tych krótkich pobytów w Stanach
rozmawiali z innymi, wsłuchiwali się w atmosferę wojny i protestów.
Przy jakiejś okazji jeden z nich -
już nie wiadomo który - trochę niepewnie powiedział:
-A może by tak pojechać? Co tu się
będziemy szarpać? Zobaczy się kawałek świata, wietnamskie chicks... Przecież w armii też potrzebują kierowców!
No i razem wymówili pracę w Randall
a w pół roku później, po męczeńskich
treningach w boot camp i treningu w
San Diego jechali już - jako świeżo
upieczenie Marines, nowiutkimi M54 w konwoju dwudziestu trucków słynną Route
19 do An Khe i Pleiku.
Parę tygodni wcześniej - zaraz po
wylądowaniu w 'Nam powiedziano im, że przewidywana
długość życia long haul truck drivers
w Wietnamie wynosi trzy dni. Trzy dni! Tak mówiono w 8. Grupie
Transportowej i nie było powodu żeby w
to nie wierzyć. Pomimo osłony helikopterów strzelano do nich jak do kaczek. Ale przetrwali. Prawie półtora
roku! Prawie wieczność! Przecież dawano im tylko trzy dni! Zmieścili
się jakoś w tym mikroskopijnym procencie tych, którzy przeżyli. Truck drivers z
8. Grupy!
No więc po powrocie z Wietnamu nie wiedzieli co ze sobą zrobić...
Był rok 1974.
To nie były czasy gdy wracających
z wojny żołnierzy witano z kwiatami a armia psychologów i innych konowałów
śpieszyła z leczeniem PTSD /post-traumatic
stress disorder - zespołu stresu pourazowego/. Byli pozostawieni sobie
samym. To była przecież ich decyzja i kanadyjski rząd nie zamierzał się w nią
mieszać. Inna rzecz, że niczego od nikogo nie oczekiwali.
Toronto tonęło w szarudze późnego
listopada. Po rozsłonecznionym, tropikalnym Wietnamie, zieleni dżungli i zapachu egzotycznych kwiatów wrócili do
zimna, szarości i podmuchów lodowatego wiatru wiejącego z północy, gdzieś z
Muskoka, z nad Huronu a może nawet z nad Superioru, który zdawał się
przekonywać, że w Ontario to właśnie on rządzi pogodą.
Wałęsali się po ulicach,
przesiadując w barach, pijąc piwo i próbując odnaleźć
nowy sens życia w bądź co bądź rodzinnym mieście. Ale bez powodzenia. Za
dużo przeżyli, za dużo widzieli i łoskot nisko lecących helikopterów budził ich co noc. Helikoptery! To właśnie było
najgorsze. Obaj przeżywali to podobnie. Obaj zrywali się z krzykiem w środku
nocy a potem długo leżeli z otwartymi oczami i palili.
W dwa tygodnie po przyjeździe wiedzieli już,
że to nie dla nich. Vern - w cichości ducha - myślał nawet o powrocie do Randall
Transport, ale obaj wiedzieli, że muszą trochę odpocząć od jeżdżenia.
-Dość tego - powiedział któregoś dnia Sam - jedziemy na Jamajkę.
Będziemy hodować świnie, kury i coś się pomyśli... Jedno co na Wyspie pewne to
pogoda. Jedźmy!
A Vern popatrzył na trzymaną w
ręku szklankę z mętnym piwem i na szarość torontońskiej ulicy za oknem i
odpowiedział:
-Jedźmy!
Siedzieli więc na werandzie domu nad Folly
Bay, kołysali się w bambusowych fotelach i patrzyli na morze. Świnie chrumkały smakowicie, kurczaki
dziobały pracowicie wokół domu a jamajskie piwo Red Stripe szumiało delikatnie
w głowach.
Dochodzili do siebie, ale ciągle
jeszcze czuli pustkę i słyszeli helikoptery.
Minęło parę
miesięcy, a potem rok i trzeba było coś postanowić.
Wojenne rany i
urazy zdawały się jakoś zabliźniać i
coraz częściej zdarzały im się noce bez tych przeklętych helikopterów.
A potem było tak
jak w piosence:
"Przyjmą
kobiety nas pod swój dach
I spójrz: będą
śmiać się przez łzy..."
Sam spotkał Kaylę
i został w domku nad zatoką, a Vern
wrócił do Toronto i spotkał Kristę, która "przyjęła go pod swój
dach"!
-I co było dalej? - pytałem trochę
niecierpliwie - bo taka historia musiała mieć przecież jakieś zakończenie, może
nawet happy end... a Vern robił długie przerwy,
jakby przypominając sobie jak to wtedy było.
Widywałem się z nim od czasu do
czasu. Jeździł dla kompanii, która wynajmowała kierowców innym firmom. Kto miał
za dużo roboty, a za mało kierowców, dzwonił do Prime Driver's Service Co. i w
ciągu godziny dostawał doświadczonego truckera. Praca na mieście, krótki, długi
dystans - bez różnicy.Vern przyjeżdżał do mojej firmy w okresach nawału pracy. Byliśmy prawie w tym samym wieku.
-Co było dalej? Ano dalej było to, że Sam dostał wylewu. W
domku nad zatoką, przy świniach i kurach padł któregoś ranka jak ścięty serią
karabinu maszynowego. Padł i nie mógł
się ruszyć. Cała lewa strona była porażona. Nawet twarz. Nie mówił. Chrypiał
tylko bełkotliwie, śliniąc się przy tym obficie.
Kayla zawiozła go do szpitala i po
paru tygodniach - już po lekarskiej diagnozie o nieodwracalności paraliżu -
odeszła.
Wtedy też szpital zawiadomił Verna o Samie, a Vern pojechał i przywiózł go
do siebie - do Toronto. I byli razem. Krista pracowała na pół etatu, Vern
starał się być codziennie w domu i tak trwali.
Opieka nad sparaliżowanym to
ciężka praca. Opieka nad wielkim, ciężkim mężczyzną, który nie może pójść sam
do ubikacji to praca ponad siły, więc któregoś dnia między Kristą i Vernem
doszło do rozmowy...
Ileż takich rozmów? Ileż
ostatecznych, rozpaczliwych decyzji? Ileż
nabrzmiałych łzami postanowień? Rozmowy, w których nie ma wygranych, a
jest tylko płacz i w gniewie rzucane słowa...
Ileż takich dramatów rozgrywa się
codziennie we wszystkich zakątkach świata?!
Zostali sami. W weekendy siadywali
razem przed domem. Sam na swoim wózku, a Vern w
kupionym w Costco bujanym fotelu.
Siedzieli w milczeniu. Czasem Sam mruknął coś chrapliwie, popatrzył jednym okiem
na Verna i wyciągał prawą rękę a wtedy Vern bral ją w obie swoje dłonie i
łagodnie ściskał.
-I jak sobie dajesz radę? -
pytałem - nie masz żadnej pomocy?
-Nie mam. Jesteśmy we dwóch. Tak
jak za dawnych lat w Scarborough, w Randall Transport a potem w Wietnamie. I
tak jest dobrze.
I to była nasza ostatnia rozmowa.
Vern przestał przyjeżdżać do nas. Pytałem o niego w dyspozytorni, ale mówiono,
że nasza kompania nie korzysta już z usług Prime Driver's Service.
Potem przyszły inne sprawy i nawał
różnych wiadomości ze wszystkich stron świata. Jedna gorsza od drugiej.
Zamachy, wojny, rewolucje, uchodźcy... W tym niezmierzonym morzu zła i
nienawiści przypomina mi się czasem ta dawna, czysta historia o przyjaźni i
poświęceniu.Czuję się wtedy lepiej i jakby czyściej. I czuję pewność, że święci
nie tylko "balują w niebie", ale są tu - między nami.
Skomentuj » |
etransport.pl - nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi zamieszczanych przez użytkowników Forum i autorów publikacji na stronach parking.etransport.pl. Osoby zamieszczające wypowiedzi i publikacje naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Przeczytaj inne teksty Marcina63