blog.etransport.pl
Marcin63
  
Boczny wiatr
2012-03-28

Jakis czas temu pisalem o "Lockiem" i huraganowych wiatrach w Nowej Funlandii. Ot kolejny fragment mojej ksiazki pt. "Książęta Highwayu" - właśnie o wietrze. Zimowym wichrze w kanadyjskim interiorze.

Oto on:  

 

 

"...Aż do tej nocy w Saskatchewanie...

- Brian spał w sleeperze - opowiadał - a ja byłem już trochę zmęczony, bo jechałem jednym ciągiem z Winnipegu. Zaczęła się szarówka. Wszystko białe. Wiatr tylko wył jak potępieniec, bo na tych bezkresnych przestrzeniach nie było niczego, co mogłoby go zatrzymać. Truck, pchany tym wiatrem, ściągał na lewo i musiałem trzymać kierownicę z całych sił. Trailer rzucał się jak młody szczeniak. Nie miał wagi. Co to była za waga w tych szafkach - może dwadzieścia tysięcy funtów, może dwadzieścia pięć, ale nie więcej. Nagle rzuciło mną tak, że ze strachu szarpnąłem kierownicę zbyt mocno. Wóz poszedł w prawo i wpadł na pobocze. Krzyknąłem głośno. Brian obudził się, wystawił głowę zza kurtyny.

Władziu przerwał. Ręce mu zadrżały i znowu rozlał piwo na blat stolika.

Wyglądało na to, że utknęli w śniegu jak Amerykanie w Wietnamie. Chciał zaraz wyjść i zobaczyć, czy są szanse wyrwania się z tego pobocza, ale Brian złapał go za rękaw:

- Nawet o tym nie myśl, Władrzu - krzyknął trochę za głośno. Zamarzniesz na śmierć! Ten wiatr trzyma trucka i póki wieje i póki silnik chodzi to nic nam tu bida nie zrobi, ale jak wyjdziesz, to możesz już nie wrócić. Ja wiem, jak to jest, bośmy tu, na prerie, przyjeżdżali do rodziny i wiem, co taki wiatr może zrobić!"

Ale Władziu był uparciuch. I do tego uparciuch bez żadnego doświadczenia.

- Nic mi nie będzie, Brian. Muszę zobaczyć, co się da zrobić. Przecież mamy łopatę, są łańcuchy... Powinniśmy wyjechać. Muszę zobaczyć.

- Co zobaczysz? - Brian zaczął się gorączkować. - Nic nie zobaczysz, bo ciemno, choć oko wykol. Mówię ci, jak wyjdziesz, to możesz już nie wrócić. Tam na dworze czeka śmierć. Wiatr cię zmiecie jak kawałek papieru i co zrobisz?

Brian poczerwieniał ze zdenerwowania. Gadali tak, siedząc w superniewygodnej pozycji. Brian dużo niżej, prawie na bocznej ścianie sleepera, a Władziu na fotelu kierowcy, ale bokiem, zapierając się nogami o "dog house", wisząc prawie na kierownicy. Truck przechylony był niemiłosiernie. Musiał być o włos od granicy, po przejściu której zwaliłby się niechybnie na prawą stronę. Stał jednak, do pewnego stopnia utrzymywany przez ten huraganowy wicher, który podpierał go na całej długości.

W tym momencie usłyszeli jakby warkot silnika. Nie byli pewni, ale tak im się zdawało. I to obu naraz.

- Brian, słyszysz?! Ktoś jedzie!

Władziu popatrzył w lusterko, ale dookoła panowała już ciemna noc, rozjaśniona co prawda śniegiem, ale jednocześnie cała w tumanie kurniawy. Żadnych świateł! Warkot jakby przycichł, żeby za chwilę znowu się powtórzyć.

- Cokolwiek to jest, trzeba sprawdzić - rzekł Władziu.

Brian tym razem nic nie powiedział. Władziu przechylił się, żeby wyciągnąć z torby kurtkę i rękawice. Trochę to trwało, ale jakoś zdołał się ubrać, założył rękawice i okręcił głowę szalikiem. Założył kaptur i powoli zaczął otwierać drzwi. Brian szarpnął się do przodu.

- Uważaj, Władrzu! Stój blisko trucka, po tej stronie! Nie wychodź zza trucka! Żeby nie wiedzieć co - nie wychodź!!!

Władziu był niezły kozak i trzeba jasno powiedzieć, że umiał sobie radzić tam, gdzie inny tracił głowę. Na tyle tośmy się na nim poznali i wysyłając go w ten długi kurs, pamiętałem o tym. Mimo to, wychodząc z tego przechylonego Macka w wyjącą śnieżycę, czuł się, można rzec, trochę nieswojo. Nie to, żeby się bał, ale zdawał sobie sprawę, że Brian wie lepiej. Ostatecznie był Kanadyjczykiem z krwi i kości, urodzonym tu i wychowanym. Władziu, z kolei, miał dość popularne u świeżych imigrantów poczucie pewności i trochę lekceważący stosunek do wszystkiego, co kanadyjskie. "Czego oni mnie tu mogą nauczyć" - mawiał - "ja to znam. Żadnej filozofii tu nie ma! U nas w Europie...".

Otworzyć lewe drzwi w przechylonym na prawą stronę trucku znaczy tyle, co podnieść je do góry. O dziwo, ustąpiły dość łatwo.

- No widzisz, Brian - uśmiechnął się. - Nie jest źle!

Lodowate zimno wtargnęło do wygrzanej kabiny. Władziu podciągnął się na uchwycie i wyszedł na zewnątrz. Schodził po schodkach, trzymając się z całych sił poręczy. Z ostatniego stopnia trzeba było zrobić spory skok, bo truck był przechylony. Ryk wiatru jakby się wzmagał. Władziu zeskoczył i od razu wpadł w zaspę. Na początku nic nie widział, bo śnieg oblepił mu oczy, wpychał się za szalik, pod kaptur i wszędzie, gdzie tylko mógł. Chciał wstać i rozejrzeć się za tym truckiem, który słyszeli, ale... nic nie zobaczył! Nad nim piętrzył się jego Mack, który wyglądał teraz dwa razy większy, bo Władziu patrzył na przechyloną ścianę wozu z dołu.

- Skąd tyle tego śniegu? - pomyślał - Przecież jeszcze parę godzin temu było go tylko trochę!

Powoli, powoli udało mu się wstać. Teraz dopiero zdał sobie bardzo wyraźnie sprawę z tego, co mówił Brian. Tu, w cieniu trailera, śniegu było niewiele, bo przestrzeń chronił truck. Ale po obu stronach, tam, gdzie wóz nie zasłaniał pola, utworzyły się wielkie wydmy. Ta zaspa, w którą wpadł po zeskoczeniu z ostatniego stopnia, była częścią przedniej wydmy. Cały świat był w tumanie, wiatr smagał drogę i prerie śniegiem.

Gdzie ten truck, który miał jechać? Przecież słyszeli wyraźnie!

Władziu przeszedł parę kroków w kierunku tyłu trailera. Wicher wzmagał mróz i wystarczyło parę minut, żeby nie czuł rąk. Z trudem dobrnął do połowy trailera - prawie dokładnie do tego punktu, gdzie w środku długości trailera umieszczony jest kierunkowskaz. Właśnie wtedy znowu usłyszał wyraźny warkot silnika. Warkot był tuż-tuż i Władziu był pewien, że ten obcy truck zatrzymał się zaraz za Mackiem. Ale świateł nie było widać. Nic nie było widać! Kompletnie nic!

Podszedł jeszcze dalej i wtedy właśnie - prawie w ułamku sekundy - twarde jak beton uderzenie huraganu rzuciło go na ziemię. Próbował wstać, ale nie było się czego złapać. Wiatr pchał go z monstrualną siłą i w ciągu paru sekund był już po drugiej stronie drogi. Próbował krzyczeć, ale nic nie wyszło ze zduszonego gardła. Był na wpół uduszony, ślepy i bez czucia. Zimna zresztą nie czuł.

Złapał go paniczny strach, że nie zdoła sobie poradzić, że wiatr zepchnie go na prerie i będzie toczył i pchał kilometrami, aż wytrząśnie z niego życie. Zaczął się drzeć, ale krzyk znowu uwiązł mu w gardle, jak za pierwszym razem. Nie miał żadnego punktu oparcia. Nie było ani drzewka, ani płotu, ani nawet marnego krzaczka. Jeszcze widział sylwetkę swojego trucka, ale już jakby zamazaną i odległą. W całym tym, trwającym parę sekund wypadku udało mu się zachować małą szczyptę rozumu, który teraz mówił mu bardzo zdecydowanie, że jeśli da się zmieść na prerie, to nigdy już nie wróci do domu!

Poczuł, że śnieg zapada się pod nim, a on sam zsuwa się w dół. Po tej stronie drogi ciągnął się płytki wykop. Władziu skulił się w kłębek, żeby choć trochę ukryć się przed szalejącą wichurą. Na razie ocalał!

Oddychał z trudem, bo wszystko miał w śniegu. Pluł i kaszlał i zeszło mu trochę czasu, żeby dojść do siebie. Ale sprawa daleka była od rozwiązania. Próbował wystawić głowę, ale dziki wiatr pozbawiał go oddechu. I chociaż Władziu okręcony był szalikiem, to i tak ten szalik był oblodzony i nie stanowił wielkiej ochrony.

Żeby tylko wypełznąć jakoś na drogę, a potem powolutku do trucka, tam gdzie jest ciepło i czeka Brian! Trzeba było coś przedsięwziąć, bo takie siedzenie w rowie niczego nie załatwiało. Położył się na brzuchu i zaczął czołganie. Wygramolił się z rowu, trzymając się jak najbliżej ziemi. Pełznął jak dżdżownica, byle tylko dotrzeć do tego kawałka ziemi obiecanej, jaką była mała przestrzeń osłonięta przez truck. Ale gdy był już o krok od tej wolnej od śniegu drogi, wiatr znowu pchnął go i wystarczyła malutka chwila, żeby znalazł się znowu w swoim dołku.

Bezsilność i beznadzieja sytuacji doprowadzała go do rozpaczy. A potem jakby zemdlał. Zabrakło mu tchu, poczuł dziwną miękkość w piersiach i pomimo zimna poczuł, jak czoło zalewa mu pot.

I tu Władziu przerwał.

Siedzieliśmy - jak wspomniałem - w malej, chińskiej knajpie na Woodbine i piliśmy molsona. Władziu nalewał do szklanek, a ręce mu drżały i przelewał.

- No i co było dalej? - pytałem.

- Dalej? - Władziu odpowiedział trochę bezmyślnie - dalej Brian mnie uratował. Uratował mnie od śmierci...

- No, ale jak? Opowiadaj dalej! Jak to było? Co z tym truckiem, który nadjechał? Jak żeście wyjechali? - zasypywałem go pytaniami bo naprawdę mnie rozciekawił. Ale Władziu nagle stracił ochotę do rozmowy i w ogóle opowiadania. Powiedział, że musi iść do ubikacji, a potem jak wrócił, coś mu się przypomniało i zaraz zaczął się zbierać do wyjścia. Na zakończenie tylko dodał:

- Jakoś nie mogę o tym mówić. Nie gniewaj się, ale już mnie o to nie pytaj. Najważniejsze, że jesteśmy, żyjemy i wszystko jest dobrze. Co było, to było.

Na takie postawienie sprawy nie było odpowiedzi. Każdy ma prawo do własnych tajemnic i dalsze pytania byłyby grubą niedelikatnością.

Marcin63
Wasze komentarze (0) »
Skomentuj »

etransport.pl - nie ponosi odpowiedzialności za treść wypowiedzi zamieszczanych przez użytkowników Forum i autorów publikacji na stronach parking.etransport.pl. Osoby zamieszczające wypowiedzi i publikacje naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.